czwartek, 6 października 2022

ЎЎЎ 3. Адам Шыманскі. З якуцкага Алімпу. Юрдзюк Устук Ус. Сш. 3. Койданава. "Кальвіна". 2022.

 

                                                   Z  JAKUCKIEGO  OLIMPU

                                                       JURDIOK  USTUK  US

                                                                      BAŚŃ

    Jedynemu Synowi swemu, Janowi

    pracę niniejszą poświęcam.

                                                                                „Nie żałuj chleba, rzuconego w fale żywota ludzi”

                                                                                                                                               Ekleziastes.

                                                                           I.

    Prawiła to nie dzisiejsza, że jeżeli i mądrzy indzie nie zawsze miewają racyę, to czas i miejsce nieraz nawet racyi niewątpliwej nadają wszystkie cechy głupstwa wierutnego. Wcale rozumni, naprzyklad, jakkolwiek wielce gadatliwi, Jakuci, dowiadując się, że są ludzie, którzy chętnie w milczeniu mądrości dopatrują, zwykle odpowiadają na to:

    — Rzeczywiście, dziwne rzeczy bywają na świecie — są podobno i zwierzęta, które mówią, być więc może, są gdzieś i ludzie, wśród których nawet i taka mądrość jest cenioną, my jednak sądzimy inaczej.

    Człowiek rozumny milczy, gdy ludzi doświadczonych słucha lub rzeczy nieznanych się dowiaduje, gdy go żona swarliwii łaje lub człek zły, a niemądry wyzywa, gdy śpi lub w ziemi na sen wieczny legnie, a po za tein czyż można nie korzystać z najwspanialszego daru, którym dobry Ajy Tangara 1) ludzi obdarzył? Nie korzysta więc zeń tylko głupiec; kto zaś patrzy na świat Boży i nie brak mu piątej klepki, lub — od czego Boże chroń każdego — nie jest niemym, czyż może milczeć?

    — Czyż może latem, gdy wielki Bóg nawet i robaczkowi najmniejszemu, pełną dłonią swveh skarbów udziela, a krew wartkim strumieniem po żyłach uderzy? Toć i w najbardziej zapasionym, jeżyku, bodaj zupełnie zokrąglałym od tłuszczu, też żywiej krew ta zakrąży i do mimowolnej podzięki choćby za to, że mu dobrze, nawet i takiego wałkunia pobudzi!

    — Czyż może tem bardziej w zimie, gdy „purga” (śnieżyca) bydlęcia z jurty nie wypuści, gdy pod strasznem tchnieniem „chijusim” (wiatr w czasie silnego mrozu) kostnieje wszystko żywe, a ziemia karmicielka, pękając od mrozów strasznych, cierpi tak srodze, że ludzie, którym to jest danein, słyszą jej jęki bolesne? Czy może, gdy najczarniejsze duchy zimna i nocy zapanują naci światem, gdy najnędzniejsze, najmarniejsze „acaraj” t. j. djablątko, czyha na cię i na każdym kroku zgubę oczywistą gotuje?

    — Czyż wtedy, choćby ze strachu o własną skórę, nie wtulisz się w gromadkę cisnących się kolo komina? Czy, ogrzawszy przy ogniu dobroczynnym członki skostniałe, nie poczujesz potrzeby posłuchania starców, wiekiem ubielonych, o nic nie zapytasz ludzi, w mądrości doświadczonych? Czy nie pojedziesz w mróz największy „kiesów” (miara jakucka 7+10 wiorst) choćby dziesiątek, byle ucieszyć się i nagadać z ludźmi, obcującymi z bogami, byle słyszeć, jak o nich mówić będą, lub stare pieśni zanucą?

    — Wątpić się  godzi! — urwie wreszcie każdy, odchodząc i skarżąc się w improwizacyi, którą ci gadulscy, będąc sami, zwykle bez przerwy półgłosem sobie nucą, że napróżno zmarnował czas z człowiekiem, z którym mówić nie warto, i pocieszając się tem jedynie, że się dowiedział o istnieniu głupców, o których dotychczas i nie słyszał nawet.

                                                                             II.

    Zapomnijcie więc na teraz, szanowni czytelnicy, o mądrości europejskiej, i jeżeli kto z was z nudów lub ciekawości gwoli zechce pójść za wątkiem baśni prostej, niech się nie zżyma nad obyczajem barbarzyńskim i nie gorszy gadatliwością jakucką. Toć to baśnie czasu tych zim, których uścisk śmierteiny wydobywa jęki z łona matki+ziemi, a duchy groźne, duchy nocy i śmierci gotują zagładę wszelkiemu stworzeniu żywemu.

    Słuszna więc, że lud tamtejszy, jak tonący źdźbło słomy, chwyta każde słowo żywsze, a cóż dopiero słowo spraw miłości życiodajnej luli bogów dobrych, miłości tej zawsze przyjaznych, dotyczące? Nigdy tu nie zadużo, a raczej nigdy tu być nic może rzeczy nadzwyczajnych.

    Wobec cudów nad cudami, życia, odradzającego się rok rocznie, na przekór piekielnym wysiłkom śmierci i zniszczenia, czyż jest na świecie cóś, coby wobec tej mocy bożej, aureolą promieni jasnych okolonej, niemożebniejszem lub cudowniejszem być mogło?

                                                                               III.

    Noc już oddawna zapadła nad ziemią, a człowiek, stojący na płaskim dachu jurty, widocznie ani wiedział o tem, gdyż jak stal przed godziną, tak sial tam i teraz, zwrócony w stronę letniego zachodu. Gdyby nie to, że wargi jego od czasu do czasu poruszały się bezdźwięcznie, możnaby było przypuścić, że ów człowiek skamieniał chyba, tak on znieruchomiał, tak zastygł na swej placówce.

    Gdzież jednak i kiedyż nie było ciekawych? To też nietylko dziewoje płochliwe, nietylko młokosy żółtodziobe, ale i niewiasty objętością stateczne i męże. którzy małpiarską powagą zręcznie już pokrywają głupotę głów swoich, wszystko po kolei właziło na dacii jurty, abv zobaczyć, kie licho sterczy tam tak długo slupem nieruchomym, czy jest rzeczą, możcbną, aby człowiek żywy mógł stać gdzieś wysoko, nito kamień w ziemi osadzony. Na nieszczęście, wszyscy włażący na dacii już z góry przygotowywali się do czegoś nadzwyczajnego, zapominając, że i najmędrsze przewidywanie nieraz płata ludziom najgłupsze figle.

    Tak właśnie stało się i teraz.

    Zaledwie bowiem tylko kto z wchodzących zbliżył się do człowieka, wciąż nieruchomo stojącego, zaledwie choćby jednem uchem usłyszał cichy szept, choćby jednem okiem zobaczył płonący ogniem wzrok jego, a już każdy cofał się raptownie i jeżeli nie krzyczał, aby się nie narazić na zrzucenie z wysokości, złaził na dól spieszniej, niż wchodził na górę i poczuwszy ziemię pod nogami, zmykał już, ile mu sil starczyło. Ale i na ziemi wszyscy ci ciekawi czuli, jak im włosy powstawały na głowach, a trwoga obezwładniała zwykle tak sprężyste nogi.

                                                                          IV

    Strach, z którym uciekano, był naturalnym, gdyż, jak to wszyscy bez wyjątku przyznawali, ów ktoś, nieruchomo stojący na dachu, nie był jakimś złym lub nawiedzonym człowiekiem, gdyż nie był on istota ziemska. Nie był to jednak i jakiś „djablik” złośliwy, ani nawet „abasy”, to jest djabeł zwyczajny, ale był to sam „Uł tojón abasy” 2) najstarszy djabeł w jego własnej osobie. Tak było niewątpliwie, gdyż wszyscy na dachu najwyraźniej słyszeli słowa, powtarzane bez wytchnienia:

    O słońce, o jasny, wielki Boże, powróć! Powróć „daleki”, powróć na chwilę jedną!

    A któż, pytać się godzi, jak nie sam herszt djabelski, mógł się w ten sposób, wśród nocy ciemnej modlić do słońca! Któż jak nie on niegodziwy mógł tak urągać światłu dobroczynnemu i wzywać je do powrotu wtedv, gdy ostatnie jego promienie noc ponura już oddawna zgasiła. A któż rozsądny nie ulęknie się djabła, choćby w najprzyjemniejszej postaci, chociażby i modlitwę czyniącego ?

    Uciekali tedy wszyscy niebezzasadnie, ciekawość przedwczesną strachem przypłacając i wieśni trwożne roznosząc naokół.

    I oto trwoga i popłoch wśród mieszkańców jurt bliższych i dalszych starły się tak wielkie, że „Yj”, to jest księżyc srebrnolicy, przyśpieszył biegu i z poza chmur ciemnych, wcześniej niż należało, wyjrzał na ziemię, oświecając swem bladem, ale jasnem światłem jurtę i stojącego na niej człowieka.

                                                                             V.

    Tak, człowieka, a nie ducha żadnego, jak to ciekawi i małoduszni już roznieśli. Gdy bowiem jasne światło oświeciło twarz mniemanego djabła, wciąż powtarzającego swe dziwne żądanie, okazało się, że na twarzy tej niemasz nawet i cienia jakiegoś urągania bóstwu dobroczynnemu, lecz przeciwnie, wszystkie jej rysy harmonijnie odzwierciadlały ów zachwyt, pełen rzewnej wdzięczności, z którym każdy „prawy Jakut” zawsze zwraca się do słońca.

    I rzeczywiście, człowiek ów, być może złudzony jasnem światłem księżyca, zwrócił się teraz ku jeoo srebrzystemu obliczu i szeptać zaczął wyraźniej:

                                          O ty, który jesteś na niebiosach wysoko,

                                          O ty, który jesteś „jak w wodzie, tale i pod ziemią”,

                                          Rzuć jedną garść promieni swych życiodajnych,

                                          Rzuć jedną garść promieni na jej główkę.

                                          Dotknij jej serca, które bić już przestało,

                                          Przywróć blask żywy jej źrenicom zamglonym!

                                          O panie nasz „daleki”, bądź dziś gościem moim!

                                          Ty, co sam jesteś wiecznym, nie zabieraj jej życia krótkiego,

                                          O wielki, jasny Boże, powróć mi „Jueriu” 3) moją!..

                                                                           VI.

    Nikt jednak z ludzi wówczas tego nie słyszał i nikt w noc ową nie dowiedział się, że na dachu stał nietylko człowiek zwyczajny, ale gospodarz tej samej jurty „Us” (majster), w okolicy całej dobrze znany, nie jako rzemieślnik prosty, ale „jurdiuk ustuk us” prawdziwy, to jest majster wyższego rzędu, mistrz swego dzieła.

    Mistrz ów jednak nie jedno dzieło uprawiał. Byl on bowiem i kowalem doskonałym i srebro znakomicie obrabiał, był i kołodziejem, jakich mało i majstrem, dziwne rzeczy z miedzi wyrabiającym jednem słowem, pomimo swego mistrzowstwa, byl to majster do wszystkiego i jako taki, byłby bezwątpienia przez niejednego z zaglądających mu w oczy poznanym, dyby nie jedna jeszcze okoliczność.

    Majster, jak o tem dokładnie wiedziano, miał stosunki ze światem, z którym ludzie radzi zaznajamiają się, ale chętniej przez pośrednictwo osób trzecich, wiedząc, że dokładniejsza osobista znajomość następuje zwykle wśród okoliczności niepożądanych.

    Chociaż majster praktyk szamańskich nie wykonywał, był jednak „Ojunem”, to jest szamanem 4), ale co najstraszniejsze, tajnym. Czy obcował on ze złemi, czy z dobremi duchami, czy obcował z nimi sam, czy też przez swą żonę, także szamankę, którą on „Jueriu” nazywał, nie zmieniało to wcale stanu rzeczy, będącego takim, że o ile spieszono doń w dzień, o tyle unikano go w nocy.

    To też kiedy w dzień, gdy tłumnie podążano do niego z narzędziami, a do Jueriu z niemocami wszelakiemi, i ze świecą nie znalazłby człowieka, któryby wątpił o bezpośrednich stosunkach Usa z „wielkim, jasnym Bogiem”, wieczorem niktby się nie założył i o tygodniowe cielę, czy majster niema wprost przeciwnych stosunków a w nocy każdy już ręczył własną głową, że i owa zręczność, i zioła, i mądrość niezwykła to sprawki oczywiste herszta głównego wszystkich sil szatańskich.

    Oto, dlaczego z pomiędzy wielkiej ilości pragnących dowiedzieć się, kto stał na jurcie, nie było nikogo, ktoby wątpił, że samego wodza piekieł wlasnoocznie oglądał, nikogo wreszcie, ktoby, począwszy ziemię pod nogami, pomimo strachu nie doznał i radosnego uczucia. Samo pojęcie nadzwyczajnego, jakkolwiek nie zawsze korzystnie, ale zawsze najwyraziściej, człowieka od bydlęcia odróżnia, więc i oglądanie czegoś podobnego, zwykle serca ludzkie dreszczem rozkoszy napawa.

                                                                                  VII.

    Na jurcie tymczasem, rzeczywiście, działy się rzeczy dziwne.

    Ludzie oddawna znikli z okolicy, a majster wciąż stał na dachu nieruchomy, swa prośbę błagalną bez przerwy powtarzając.

    Księżyc jasno oświecał krajobraz ponury, tajga 5) szeleściła swym szeptem strasznym i tajemniczym, jak oddźwięk nieskończoności, pociągającej i przerażającej swą głębiną.

    Myśl majstra falą burzliwą biła ku niebiosom.

    — O daleki! — jęczał on boleśnie i tłumiąc oddech, wpijał sic w jasne oblicze Srebrnolicego.

    I, o dziwo!... — O daleki!... jękła i tajga jękiem głębokim i na twarzy majstra wybił zachwyt niemej radości. O! bo wie on dobrze, boć nie napróżno był szamanem, że nie tajga to jęczy, ale duchy dobre, każdą kruszynę przenikające, niosą w dal wysoka echa jego prośby bogobojnej.

    — Nie zabieraj jej życia krótkiego!... wydobywa się jeszcze z piersi znękanej.

    — Nie zabieraj jej życia!.. jękiem bólu żywego szeleszczą jodły i modrzewie.

    — Nie zabieraj!. —szepczą wargi, już głosu pozbawione.

    — Nie zabieraj!... nie zabieraj! — wtórują mu listki i głosy leśne.

    ...Wtórują mu szeptem listki i igły leśne, wiórują dźwiękiem niesłyszalnym piaski sypkie, mrukiem głuchym kamienie nieruchome, wtóruje wszystko, ręką Bożą stworzone.

    — Nie zabieiaj! nie zabieraj!... huczy echo okólne; huczy, bo któż zliczy liście i igły leśne, ziarnka piasku, wiatrem poruszanego, krople rosy, perełkami wszędy nanizane? Więc choć ucho ludzkie nie usłyszałoby ani jednego z tych szeptów cichuteńkich, ani jednego z tych nikłych dźwięków srebrzystych, ani jednego z tchnień, powłokami kamiennemi dławionych, słyszy nasz majstei najwyraźniej modlitwę złączonej przyrody. Słyszy on, jak głosów niezliczonych mnogie miliony, z głębin wód i przestworów ziemi miarowo wydychane, ni to burzy odległej stłumione oddechy, biją i biją w dal wysoką...

                                                                     VIII.

   Tak i północ nadeszła; srebrnolicy już dobiegał do połowy swej drogi, gdy raptem wśród szumnych lal modlitewnego gwaru przyrody rozległ się krótki, ostry i czysty jęk zbolałej duszy majstra. Jak rdza bowiem zjada twarde żelazo, tak cierpienie wielkie strawiło jego ziemską powłokę i dusza zbolała opuściła swe ciało znękane, aby, nie krępowana więzami ziemskiemi, zanieść mogła swą prośbę bezpośrednio ku Panu.

    Wyprzedzając fale ech ziemskich, wzbił się ku niebiosom jęk duszy czystej, wzywając pomocy Przedwiecznego.

    I nie umilkły jeszcze we wnętrzach tajgi głębokiej ostatnie echa bolesnej skargi majstra, gdy cisza martwa zapanowała nad gwarem niedawnym.

    Mgnienie tedy jedno i wstrzymały swój oddech wszystkie stworzenia, na ziemi istniejące; mgnienie jedno i zwisły listki, co przed chwilą życiem pełnem drgały; mgnienie jedno - i wody zatrzymały swój bieg nawet w łożyskach gwałtownie spadających, a najswywolniejsze, najdrobniejsze fale pospiesznie zaczęły tulić ślady kręgów najmniejszych w głębiny dalekie, surowo nawołując bardziej rozigrane: „Ciszej, siostry, niżej!”

    — Ciszej, niżej, ciszej!... bo ten, co jest Przedwiecznym, ten, co jest wśród bogów „najpierwszym”, ten, co „przebywa poza niebiosami dziewięcioma”, ma spojrzeć na ziemię!

    Takim jest bowiem pruywilej prawdziwego i czystego cierpienia.

    Wiele łez spływa z oczu ludzkich w dnie jasne i zapewne więcej jeszcze w noce ciemne i gdyby zebrać łzy ludzkie, rok rocznie wylewane, jezioro byłoby niemałe i rzeka też płynęłaby zeń dość znaczna. Czy jednak wśród tego morza łez ludzkich dużo jesl czystych, niezasłużonych, niewinnych?

    Przedwieczny dokładnie wie o tem; my zaś wiemy tyle tylko, że każde cierpienie czyste dochodzi do Niego; wiemy, ze od żadnego oko Jego nigdy się nie odwróci; wiemy, że każde jego spojrzenie cisza martwa skupionej przed Nim przyrody spotyka; wiemy, a ci, którym wiele wiedzieć jest danem, zgodnie to stwierdzają, że cisza taka niezbyt często się zdarza

                                                                     IX.

    I oto wśród ciszy globowej rozwarły się zasłony niebios dziewięciu i błyskawica światłem niebieskiem od słońca południowego jaśniejszem zaćmiła i biask księżyca i ognie gwiazd jarzących, zamieniając w jednej chwili noc głęboką na dzień najjaśniejszy.

    Z poza błyskawicy, oślepiającej swym blaskiem, aby nikt nie śmiertelnych dojrzeć nic mógł, czego oglądać nie godzien, cudne promienie wzroku I rzedwiecznego miłościwie zwróciły sie ku jurcie majstra.

    Jeżeli jednak niczyje oko nie może przeniknąć blasku błyskawicy, wszystko to, co sam Przedwieczny na ziemi ogląda, dostępnem jest dla dusz czystych.

    I wonczas tedy czyści duchem mogli widzieć, jak obok nieruchomej, śmiertelnej powłoki majstra, stała jego dusza zbolała, wokół czterema dobremi duchami: duchem pracy, myśli dobrej, marzeń czystvch i duchem aniolem-stróżem, jako wieńcem otoczona.

    Jeżeli wśród przejść ciężkich żaden z duchów opiekuńczych nie opuści człowieka, znak to niechybny, że życie jego czyslem było. Tak mówią ludzie, obcujący z bogami, jeśli zaś mówią źle, nikomu to słów rozu-mniejszych w gardle nie więzi.

    Gdy więc jasne promienie wzroku Przedwiecznego miłościwie spłynęły ku jurcie, światłem niebieskiem zalanej, dusza majstrowa, jako lilja bielutka, w zarzewiu słońca perłami rosy jarząca, kornie tam stalą, duchami dobrymi teraz, jak i w zaraniu żywota swego, pięknie ozdobiona.

    I cząstki ducha Bożego iskrzyły się blaskami: dziwnemi, okazująe Przedwiecznemu, że klejnoty i skarby hojnie przezeń śmiertelnemu udzielone, i teraz goreją bez skazy w blaskach Światła świateł...

                                                                         X.

    ...Stanie się!” ... zabrzmiał wyrok Boga bogów, piorunem ku nizinom ziemskim spadając.

    ...„Stanie się!” zabiły gromy niebieskie; „stanie się”! uderzyły najgłośniej niebiosa dziewiąte; „stanie się!” powtórzyły po kolei i niższe; „stanie się!” drgnęły wreszcie i niziny ziemskie.

    ...”Stanie się!” zaszumiały jodły i modrzewie, zahuczały fale wzdęte, głucho jękły i podziemia głębokie; „stanie się!” grzmiało w całym wszechświecie.

    Ryczały więc i wichry gwałtowne, gnać do ziemi nitu łozinę wiotka, jodły smukłe i modrzewie krzepkie, naganiając wszędy chmury od nocv ciemniejsze, trwogą obezwładniając sily szatańskie Zaskomliły nito wilczęta, duchy piekieł i „acaraje” to jest dyabliki marne, żawył żałośnie i trzęsąc się zaszczekał zębami, strachem zajęczym obezwładniony i Uł tojón abasy, główny herszt szatański.

    I oto wśród ryku wichrów i bicia gromów z ciemnych głębin nocy czarnej, z poza chmur zgęstniałych ukazała się kula jasna, ku ziemi gwałtownie spadająca, łukiem świetlanym znacząc ślad swój w przestworzach.

    Różnie ludzie o kulach takich mówią, boć wielki, jasny Bóg w swej dobroci nieprzebranej nawet głupców darem Bożym, mowa ludzką obdarzył, ale ci, którym rozumienie zjawisk jest danem, wiedzą, że to sam Przedwieczny zwykle w laki sposób posłańca swego niebieskiego na ziemię wysyła.

    „Mangnajgy biris”, to jest najpierwszy, jest wszechwładnym, a któż potęgę wszechwładcy światów określić zdoła? Któż jest w stanie zliczyć zastępy niebieskie, co gwiazdami po niebiosach rozrzucone, chęcią służenia Przedwiecznemu wiecznie goreją? Posłańcy Boży raz wraz spadają na ziemię, a choć idaj tysiącami, nikt nigdy zauważyć nie może, jakich gwiazd nie widać pomiędzy płonącemi, w wyjątkowych bowiem tylko razach, gdy chodzi o pocieszenie niezasłużenie, a wielce cierpiących, Przedwiecny wysyła na ziemię srebrnolicego ulubieńca swego, którego ludzie „Yjem” to jest księżycem zowią.

                                                                            XI.

    Zaledwie więc na horyzontach niebieskich najwęższe szpary nieprzeniknioną zasłoną, z chmur czarnych utkaną, szczelnie zasnute zostały, zaledwie groza zjawisk obezwładniła siły szatańskie i wódz piekieł jeszcze głośno dzwonił zębami, gdy srebrnolicy w postaci zdala jakoby kuli jasnej, przedarł się przez czarną niebios osłonę i piorunem spadał ku jurcie, na której Us, litościwem wejrzeniem Przedwiecznego przedziwnie pokrzepiony, stał znowu, napróżno usiłując sobie przypomnieć, co się z nim działo. Na przypominanie podobne nie było zresztą i czasu.

    Zaledwie bowiem dusza jego weszła w swą ziemską powłokę, a obrazy dziwne, widzenia cudne zaroiły się w głowie znękanej i majster, nie wierząc sam sobie, nie rozumiejąc czy snem to było, czy jawą, zmrużył oczy, przysłonił je ręką, aby uchwycić ulatujące widziadła, gdy światło wielkie znowu się doń przedarło i przez dłonie, i przez powieki, zmuszając go do oglądania nowych dziwów.

    W odzieży jasnej, jakby z nikłych płomieni utkanej, stał obok niego nito mąż poważny, nito młodzieniec pełnią sił kwitnący. Siła młodzieńcza biła z oblicza jasnego, ognie gorzały w źrenicach niebieskich, ale siła ta tchnęła takim spokojem, ognie gorzały z tą niezmąconą czystością, która nigdy nie bywa udziałem śmiertelnych. Srebrnolicy mąż-młodzieniec przyjaźnie patrzył na majstra, a przyjazne to patrzenie koiło zbolałą pierś cierpiącego, wracało mu czucie i spokój.

    — Co ci to, synu mój? — melodyą nie ziemską zabrzmiały słowa proste.

    — Co ci to, synu mój — miłościwie powtórzył jasny młodzieniec-mąż, a słowa jego znowu tchnęły taką serdecznością, że majster aż oczy przetarł ze zdumienia i chłonąc sercem spragnionem ową serdeczność dziwną, skrzyżował ręce na piersi i nizko chyląc głowę, mówił głęboko poruszony:

    — O dzięki Ci, Przedwieczny, dzięki, gościu mój pożądany! Boć ja nie śpię w tej chwili? Ja słyszę i widzę Ciebie, jak widzę tajgę bezbrzeżną, słyszę szum jodeł wyniosłych? O słońce życiodajne! Ty, co ziemię przemarzłą ożywiasz, wrócisz życie w ciało niezastygłe? Chodźmyż prędzej, o mój Boże wielki, chodźmyż witać wschód słonka mojego, bez którego światło Twoje jasne niewidzialnem dla mych źrenic się stało!..

                                                                               XII.

    Mąż-młodzieniec dał znak ręką, ale cień smutku, co mrokiem przemknął przez jasne oblicze księżyca, wprzód, zanim wzniósł on dłoń swoja, złem przeczuciem ścisnął serce majstra i szeptem prawie niesłyszalnym zakończył on prośbę swoją. Srebrnolicy zaś mówił powoli:

    — Mylisz się majstrze, jam nie Przedwieczny, którego nikt oglądać nie może; jestem „Yj”, srebrnołicym przez was zwany, i jakkolwiek do Bogów należę, jestem tylko wysłańcem Przedwiecznego i tylko jego wolę wypełnić mogę. Mów więc o co i dlaczego prosisz.

    — Daruj — o srebrnolicy — żywo odparł majster ale czyż nie słyszałeś prośby mojej i jeśliś Bóg, i wysłaniec Przedwiecznego, dlaczego mnie pytasz o to, o co prosiłem i proszę głosem bezdźwięcznym, jękiem bez jęku, płaczem bez lez, które wyschły?

    — Abyś oprzytomniał dziecię moje mówił księżyc. Wszak przed chwilą zrozumiałeś, żeś już prawie nie żył, gdyż niema życia bez czucia cierpień swoich. Teraz widzisz, słyszysz i czujesz, więc mów!

    — O Przedwieczny, dzięki Ci! O srebrnolicy, bogiem jesteś! — wołał majster. — Tak ja czuję katusze swoje, ja żyję; słuchaj mnie więc, wysłańcze boży, łaskawie.

                                                                              XIII.

    Dziesiąte słońce wiosenne rozgrzewa ziemię zamarzłą od czasu, jak pojąłem za żonę „Jueriu” swoją. W tajdzie zapadłej, w puszczy niedostępnej, urodziła się ona z matki szamanki 6) wielkiej, która rzadko wychodziła do ludzi. I bali się jej ludzie; bali się i wówczas, gdy szamanka przyprowadzać z sobą zaczęła na „Ysechy” 7) dziewczę dziwnej urody. Chociaż bowiem każde zjawienie się dziewczęcia w kole młodzieży najpodobniejszem do wejścia zorzy porannej było, bladła w oczach każdego owa jutrzenka promienna, gdy wypadało z nią mówić, a cóż dopiero myśleć o pojęciu jej za żony. Boć, jeżeli matka jej straszną wydawała się ludziom, to i dziewczę urodziwe też dziwnem było. Mowy jej, choć z czystych słów jakuckich złożonej, nie rozumieli nietylko młodzieńcy, ale i starcy poważni; dziewczę bowiem przez matkę obcującą z bogami wychowane, więcej o boskiem niż o ludzkiem życiu myślało, biegłejszem w niebieskich niż ziemskich sprawach było.

    Ja również wychowałem się w tajdze głębokiej; ojciec mój był kowalem i jakkolwiek i ja kowalem być miałem, najwięcej czasu przepędzałem ze starym bratem ojca, byłym szamanem, który zajęcie swe porzucił, ludzi unikał i tylko ze mną chętnie przestawał. Umarł on, kiedy jeszcze wyrostkiem byłem. Po jego śmierci poczułem sieroctwo swoje; przemęczyłem się sam lat kilka i przyszedłem wreszcie w te strony, jako ludniejsze, i tu ponauczałem się rzemiosł różnych, miano Jurdiuk Ustuk Usa zyskując. Książęta i tojonowie (panowie) do rzemiosła wojennego mnie zachęcali, ale ja... szukałem gorączkowo innych ludzi.

    I nie znalazłbym nikogo do końca życia, gdybym „Jueriu” nie spotkał. Widząc, jak wśród wesela ogólnego rzęsy dziewczęcia łza mi zachodziły, zbliżyłem się doń.

    Staruszka była właściwie babką dzieweczki i tylko po wczesnej śmierci matki Jueriu, będącej córką staruszki, siała się matką sieroty.

    Wiecie wy bogowie lepiej od nas, czem są szamani. Jeżeli sterczą oni ponad ludźmi, jako drzewa wyniosłe nad krzewiną zwyczajną, to staruszka podobnie, jak mój nauczyciel, stała ponad mędrcami narodu, myślą swoją wyniosłą ku wam, bogowie, wyłącznie zachodząc. Jej córka, a matka „Jueriu” mojej, też szainanką być miała, troskliwie do tego przygotowana i śmierć jej była ciosem dla staruszki. Długo tez nie chciała ona wtajemniczać wnuczki w swą wiedzę, a zdecydowawszy się wreszcie, zrobiła z niej to, co kiedyś i ze mnie chciał zrobić mój opiekun - nie straszydło, ale nauczyciela ludzi. „Jueriu” nie umiała wielu rzeczy, które wzbudzają strach ku szamanom, ale umiała też niejedno, czego i szamani nie umieją i mądrości swej nie kryla przed światem. Niewiele tedy czasu potrzeba było, bym zrozumiał, ze nie po „kangałasku” 8), ale po jakucku mówi dziewczę śliczne, a zrozumiawszy, przylgnął doń sercem calem.

    Oboje najchętniej oddawaliśmy swe życie, aby urzeczywistnić gorące życzenia starej szamanki i mego zmarłego nauczyciela: mieszkając wśród ludzi, w oczach wszystkich, bez obłudy i fałszu udzielać im dobrodziejstw wiedzy, dotychczas tylko szamanom znanej.

    Ciernistą jednak była nasza droga.

    Przedewszystkiem z zaciętością powstali przeciwko nam szamani, o swą władzę i mądrość tajemniczą zazdrośni, powstali za mmi i wszyscy inni, a chociaż chętnie korzystano z moich rzemiosł i umiejętności lekarskiej „Jueriu”, wkrótce poczuliśmy swą samotność i niemoc wśród ludzi. Źle nam było; ale pracowaliśmy ciągle i wytrwale bałem się tylko o nia, gdyż bolało ja osamotnienie nasze. Gdy jednak poczuła, ze matką będzie, sądziłem, że nowvm bodźcem ożywieni, weźmiemy się do pracy ze zdwojoną siłą, i już doświadczeni, wkrótce... nieba przychylimy ludziom.

    I oto, gdy roiłem sny złote — „Jueriu” pozbawioną była opieki, z której najnędzniejsza jakutka w chwili takiej korzysta. Staruszka nasza nie przyszła z tajgi, gdyż dziecię zjawiło się wcześniej, niż należało; ja nie spodziewając się niczego, wydaliłem się z domu na dłużej i po powrocie znalazłem wprawdzie około „Jueriu” dziecię oczekiwane, ale i samą „Jueriu” konającą.

    O srebrnolicy! było to wczoraj, kiedy nie bvło cię na niebie i widzieć nie mogłeś, co się działo na jej twarzyczce, z troską ku drzwiom jurty zwróconej. Jaki ból ściskał jej serce, jeżeli trwoga serdeczna załzawiła jej oczy rozumne, i ja wchodząc, w głębi jej duszy ślady rozpaczy beznadziejnej odrazu dojrzałem!

    O Srebrnolicy! bywając na niebie i we dnie, nieraz widziałeś, jak przed burzą z poza chmur zczerniałych słońce rzuca ku ziemi promienie swoje, a im gęściej kłębią się chmury, im głośniejszy łoskot potęgi, szalejącej w oddali, tem jaśniejsze smugi promieni złocistych? W ciągu zim długich jeszcze lepiej przyjrzeć się mogłeś, co się dzieje z ludźmi, gdy na owe promienie dłużej im czekać wypada! Jakże powoli biegnie wtedy czas surowy, jak nieskończonem wydaje się to, co ma kres wyznaczony?

    O Srebrnolicy, słuchaj mnie! Gdym wszedł, złocisty promień jej duszy, spędzając troskę ze zbolałego lica, rozjaśnił je pięknością, jaką ani jutrzenka jej młodości, ani jej miłość ku mnie nigdy jeszcze nic jaśniały... Gdy jednak na świecie całym niemasz burzy bez ponownego słońca, gdy nawet blask świateł zimowych, potęgując cierpienie, jest otuchą dla stęsknionych, że wróci słonko, wróci złociste, ja ujrzałem nieziemską piękność opuszczającej mnie istoty, nie jako rękojmie odrodzenia, ale jako narzędzie nowej katuszy, źródło nowego cierpienia...

                   — O wysłańcze Boży, wiesz przecie, że nie utrzymałem jej życia ulatującego.

                   — Jak długo to trwało, nie wiem, gdy poczułem, że chłód śmierci przenikać ja zaczyna.

                   — Napróżnom tulił ja w objęcia swoje.

                   — Napróżnom serce swe przykładał do serca słabnącego...

                   — Napróżnom źrenic blask ożywiał wzrokiem swoim...

                   — Napróżnom oddech swój wdychał w usta jej chłodne...

                   — Zagasło światło moje...

                   — Siedziałem osłupiały, trzymając jej ciało stygnące.

    — Noc groźna, noc — ścinająca krew w żyłach — zewsząd swym całunem bezbrzeżnym okrywać mnie zaczęła...

    O bogowie, pocóż daliście nam swój rozum, poco ta praca zaczęta ma iść na marne, poco te nieludzkie wysiłki bez celu?.. Wy nie znacie chyba tej nocy strasznej, która wtedv tu na ziemi udziałem naszym bywa noc... bez cienia nadziei...

    — Drgnąłem dopiero, gdy promienie zachodzącego słońca dotknęły jej twarzy bladej. Toż jedno skinienie Przedwiecznego wprowadzi ja znowu w powłokę ziemską, boć ona jeszcze tu z nami i może tuli się do mnie, jak ja clo jej ciała chłodnego? Zakląłem więc imieniem Boga jej ducha, aby nie opuszczał nas jeszcze, wybiegłem na dach, skąd jeszcze widniały promienie jasne i oto, od słońca zachodu aż dotąd, dopóki mi wargi nie zdrętwiały i głos nie zamarł, błagałem i teraz błagam: O Przedwieczny, powróć mi Radość moją!

                                                                             XIV.

    Wśród przyciszonego gwaru śpiącej tajgi donośnie rozbrzmiały słowa majstra; widocznie, odzyskał on nietylko czucie, ale i siły gdyż w ostatnich słowach jego znowu dźwięczały wszystkie owe bóle, które po śmierci „Jueriu” już go dwukrotnie przytomności pozbawiały; milczał jednak dość długo mąż Boży, zanim wyrzekł łagodnie:

    — Widzę, że ufasz i wierzysz, mój synu. zacznijże i myśleć teraz i powiedziawszy to, dał znak ręką.

    W odległości kilkunastu kroków od nich. na tle nocy czarnej, w oświetleniu jaśniejszem od dziennego ukazało się wnętrze jurty ubogiej. — W jurcie, na nędznem posłaniu, lezała kobieta dość młoda, widocznie konająca, a obok dziewczątko, może dziesięcioletnie, trwożliwie tuliło się do chorej. Kobieta usiłowała podnieść się, gdy jednak wszystkie jej wysiłki okazały się próżnemi, mówić zaczęła powoli:

    — O biedna ty moja, jakżeż ty pozostaniesz, sama jedna na świecie?.. Wokół wymarł ród cały 9) — i czy ty... trafisz do ludzi... Czy znajdziesz ich gdziekolwiek?.. Jak tylko umrę — mówiła kobieta coraz wolniej nie czekaj... ani chwili... dziecię moje... dziecię — powtórzyła kilkakrotnie coraz ciszej — mowę dalszą przerwało jej rzężenie niedługie i po chwili już ona nie żyła.

    Napróżno dziewczątko przypadło do umarłej, podnosiło jej głowę i ręce; głucho opadały członki zastygające, nie poruszały się wargi zbielałe. Dziewczynka przekonała się wreszcie, że matka jej nie żyje i z piersi jej wyrwał się krzyk bolesny:

    O Tangara! 10) Powróć mi matkę moją! Widzenie znikło, ale krzyk osieroconej jeszcze drżał w powietrzu, gdy mąż Boży zapytał:

    — Widziałeś i słyszałeś mój synu?

    — Widziałem i słyszałem, wysłańcze Boży — odparł majster.

    — Powtórz więc znowu prośbę swoją — dodał księżyc łagodnie.

    — O Przedwieczny, powróć mi „Jueriu” moją! — zawołał majster — a w głosie jego wyraźnie brzmiały też same dźwięki bólu i rozpaczy, z któremi zwracało się do Boga osierocone dziecko.

                                                                           XV.

    Zachmurzyło się oblicze Srebrnołicego, jednakże po chwili dał on nowy znak ręką i na tle nocy w tejże odległości zajaśniało nowe zjawisko, tylko teraz, z prośbą błagalną zwracała się do Boga osierocona matka stara.

    I po raz wtóry mąż Boży zadał Usowi toż samo pytanie i znowu kazał mu powtórzyć swoją prośbę i jak poprzednio rozpaczą dziecięcia, tak teraz rozpaczą matki brzmiał głos majstra.

    Jeszcze bardziej zachmurzyło się oblicze księżyca, ale w tejże chwili wzniósł on po raz trzeci swą rękę i przed oczami majstra zajaśniało trzecie zjawisko.

    Było to wnętrze jego własnej jurty. —  „Jueriu”, przyciskając do piersi dziecię, z trwogą zwracała się ku drzwiom. Kilkakrotnie usiłowała ona podnieść się i po kilku próżnych wysiłkach łzy zabłysły na jej rzęsach długich i widmo rozpaczy beznadziejnej jak z po za zasłony przejrzystej wyjrzało z lica i z oczu konającej.

    Zadrżał majster i juz ręce do „Jueriu” wyciągnął, gdy jęk jej cichy przykuł go do miejsca.

    — O Tangara! — jęczała ona boleśnie prosiłam cię o to dziecię, które mi dziś dałeś, ale gdy życie ulata ze mnie, błagam cię, pozwól, niech ujrzę, jeszcze raz ukochanego swego, niech mu oddani dziecię nasze... a jeżeli to jest niemożebnem, o Przedwieczny, dodaj mu sił, nie opuszczaj go w niedoli!..

    Widzenie znikło, ale słowa „Jueriu” jeszcze dźwięczały wyraźnie, gdy Srebrnolicy posłyszał, jak zechem tych słów zlewa się w akord jeden, bólem i głębią jednaki, nowy jęk majstra:

    — O Przedwieczny — jęczał on, ręce do Srebrnolicego wyciągając — powróć mi „Jueriu” moją!

    I nie widział majster jak pociemniało bardziej niż poprzednio, jasne oblicze wysłańca Bożego i nie słyszał, jak z ust jego wybiegły słowa:

    — Zapóźno, Ojcze Przedwieczny!

    — O nieszczęsny — zabrzmiał wtedy gromko surowy głos Srebrnolicego opamiętaj się!

    — Zrozumiesz wtedy, że balsam pociechy, łaskawie ci podany, nierozważnie za gorycz poczytasz. Czyż milejby ci było, gdybyś na licu konającej nie aureolę nieziemskiej piękności, ale grozę rozpaczy do końca oglądał? Czyż matki konające, dzieci osieracane mniej cierpią, mniej praw posiadaćby miały, niż ty jeden wyłącznie. I za co? Widziałeś i słyszałeś, o co „Jueriu” przed śmiercią prosiła? A ty, mieniąc się wiernym Panu, za to, żeś rozum większy, niż inni, otrzymał, już mu warunki jak najemnik stawisz? A skądże ty wiesz, że przy zachowaniu tych warunków praca twa plodniejszą by była.?

    Ale i tycli słów nie słyszał nasz majster. Stał on jakiś skulony, drżący cały i słowa Srebrnolicego ni to leciuchnt pyłki śnieżne, siłą burzy stepowej z gładkiej powierzchni lodowej zmiatane, wcale nie dochodziły do jego uszu. Księżyc zaś, gorąco spełnianiem posłannictwa swego przejęty, nie widział tego i mówił:

    — Śmiertelniku, jeżeli to, coś widział, nie pouczyło cię, jeżeli cierpienie twoje jest większem, aniżeli twój rozum, to wiedzże o tem, o czem, na nieszczęście, najlepsi z was często zapominają, że porządek wszechrzeczy nigdy zmienionym być nie może. Ocknijże się i zrozum, że teraz w tobie tylko i w dziecięciu życie „Jueriu” twojej!

                                                                               XVI

    Yj znikł; ale Ten, który jest wszędzie, widział i wprzód, aniżeli jego wysłaniec, zrozumiał wszystko i jak z początku nie dopuścił, aby nieoględne słowo księżyca, owo straszne „zapóźno”, swem ostrzem przeniklo serce, bez miary kochające, tak teraz sprawił, że majster tylko ostatnie słowa Srebrnolicego usłyszał.

    Srebrnolicy przepomniał bowiem, o czem nawet ludzie, obcujący z bogami wiedzą, że Przedwieczny za miłość zbyt wielką, byle ta nikogo nie krzywdziła, nietylko nigdy nikogo nie ukarał, ale niepomny krzywdy własnej, zawsze każdemu z pomocą spieszył. Tak więc było i teraz.

    Najlitościwszy, wiedząc, że w tej chwili rany majstrowej nic już zaleczyć nie zdola, rozniecił wokół głowy zbiedzonej ów huragan myśli, co jak straszna śnieżyca, odcinając zbłąkanego od świata, odcinał odeń i majstra na wieki.

    Sławny „Jurdiuk Ustuk Us”, ze wszystkiego dziwne rzeczy misternie wyrabiający, był teraz niedołęgą, niezdolnym do niczego. Nie czuł on i nie rozumiał nic i nie pożądał niczego, pragnął on bowiem całem jestestwem swojem jednego jedynie: powrotu „Jueriu” ukochanej. Okrom wiary gorącej w ów powrót nic mu więcej na świecie nie pozostało.

                                                                             XVII.

    Yj znikł i ciemności znowu otoczyły majstra, ale i ciemności tych on już nie widział, wsłuchany w głos potężny, co z niebiańskich ust Srebrnolicego odbił się w duszy spragnionej radosną wieścią zmartwychwstania.

    — We mnie i w dziecięciu naszem życie „Jueriu” mojej powtarza Us w skupieniu głębokiem, bojąc się przepomnieć dźwięku jednego ze słów, będących dlań magiczną deską ratunku, przez  niebiosa wskazanego.

    — We mnie i w dziecięciu naszem życie „Jueriu” mojej — powtarza Us z mocą coraz większą, a w oczach jego widnieją błyski złowieszcze uporu, co się przed niczem nie cofa.

    Hen, hen! na najdalszych widnokręgach zaczynają się rozsuwać ciemności nocne. Z głębin zaświatowych pędzą ku ziemi zorze poranne, okazując na niebiosach wszystkie piękności zbliżającego się słońca.

    Już, już mienią się barwy przedziwne; coraz silniej grają blaski srebrzyste! Nie dla Usa jednak te cuda.

    Oko majstra nie spojrzy nań nawet i okrzyk radosny, okrzyk weselny: „Tangara saryacha” 11) nigdy już nie wyrwie się z ust jego.

    Oko majstra docieka innych tajemnic, umysł rozwiązuje inną zagadkę — zagadkę, której brzmienie tak krótkie i niezłożone: We mnie i dziecięciu —życic „Jueriu” mojej.

                                                                           XVIII.

    Budzą się roje śpiewaków leśnych; ze skrajów tajgi, z łąk i gajów, jeszcze szarą mgłą znikającej nocy okrytych, już dźwięczą, niby bezładne a tak miłe, głosy grajków Bożych. Zaschłe gardziolka, zziębłe dzióbki z pośpiechem dostrajają się do tej muzyki wszechświata, co brzaskami zorzy zwiastowana, wkrótce zagra na strunach promiennych swą pieśń świetlaną.

    Z brzęczeń i świstów, z huczków i świerkań nieskładnych, z trelów i tonów melodyjnych szykuje się chór, co z muzyką złotostrunną słońca,  w jeden hymn się zleje.

    Już, już zorze purpurowe zajęły połowę widnokręgu. Krasawice niebios najzdobniejsze swem tchnieniem rzeźwem, młodzieńczem, zganiają sny najtwardsze; poruszyły się więc listki jeszcze nieme i szmer uwielbienia wionął po tajdze. Już czuwają wierzchołki smukłe, już szemra konary rozłożyste; jeszcze jedna, dwie chwile i blednieją wielkie cuda świetlane, bo ponad blaski jarzące, ponad purpury i szkarłaty niebieskie, strzela jeden, jedyny promień złocisty, promień Przedwiecznego: „Tangara Saryacha”.

    „Bóg się zjawia!” Zgodnie uderzają grajki i śpiewaki nieuczone; nieugięte olbrzymy leśne z szumem pochylają swe wierzchołki siwe, korząc się przed Bogiem bogów.

    „Bóg się zjawia!” śpiewa w upojeniu twór najdrobniejszy.

    „Bóg sic zjawia!” falą wielka płynie ku niebiosom.

                                                                               XIX.

    Nieruchomym i milczącym wśród radosnego poruszenia wszej przyrody pozostał tylko Us jeden. Zatopiony w swych myślach i uczuciach, był on, jak ów rozbitek, którego skostniała ręka kurczowo przyrosła do deski, przypadkowo uchwyconej, ale którego ogrzewają już tylko promienie słoneczne, ocalają same fale rozhukane.

    I był Us tak znękanym i zbiedzonym, że zaledwie ścichły ostatnie dźwięki hymnu porannego, zewsząd zwrócono się doń ze współczuciem i pociecha.

    Perły rosy okoliły dyademem jego czoło rozpalone; wietrzyk chłodny pieszczotliwie studził skronie zbyt gorące, drobne ptaszyny tylokrotnie przezeń karmione, z trwogą załatały wokoło, starając się swem głośnem świergotaniem ocucić i uprzytomnić Usa.

    I byłby może Us uległ kojącemu wpływowi przyrody i w promienie świetlane wpatrzony, wsłuchując się w świergotanie przyjazne, łagodnym powiewem wiatru kierowany, poszedłby po świecie szerokim, jak tylu podobnych doń nieszczęśliwców idzie. Sam umaiłby swe czoło wieńcem, którego mu nie dano, w kawałku drzewa odnalazłby „Jueriu” swoją i obumarły duchowo, możeby prędko doczekał i śmierci cielesnej, a może odzyskałby jeszcze i życie całkowite, gdyby był Usem tylko.

    On był jednak „Jurdiuk Ustuk Usem”, a wie przecie i dziecię małe, że nie w krzewy miałkie uderzają wichry zaciekłe, gromy biją najczęstsze.

    Tak bowiem od początku postanowił Przedwieczny, tak było i tak będzie do końca.

                                                                                 XX.

    Zaledwie rozwidniło się dobrze, a już tłum ludzi otaczał jurtę majstrową, ale do zebranego tłumu przybywali wciąż nowi i wkrótce ciżba utworzyła się naokół.

    Oczy wszystkich patrzyły na majstra, chociaż jednak tych oczu były tysiące, nie było między niemi ani jednych, któreby rosą, chłodzącą jego znoje, powiewem, łagodzącym jego bóle, być chciały lub mogły. Przenikliwe oczy jakuckie nie mogły dotrzeć clo tych cieśni, które sercem tylko oglądać można.

    Przenikały one za to wszędzie, gdzie dostęp dlań był możebny, i wieść o śmierci szamanki i dziecięciu, znajdującem  się przy umarłej, szybko obiegła tłumy; gwarno więc tu było i szumno.

    Najbliżsi ciekawie zaglądali do wnętrza jurty, śmielsi weszli do środka i stamtąd rzucali rozciekawionym pojedyncze wyrazy, krótkie wykrzyki, które, powtarzane i przekręcane różnorodnie, w każdej odmianie obiegały wszystkich, podniecając i roznamiętniając zbiorowisko.

    Nic tedy dziwnego, że Uż-aka abasy, ordynarny duch piekła, najpospoliciej w poziome istoty ludzkie wcielany, bez trudu mógł rozdmuchać jedne z najbrzydszych żądz swoich.

    Wszystko to, co tak wyróżniało majstra w życiu zbiorowiska ludzkiego, wszystkie jego myśli i zabiegi: dziwne, niezrozumiałe, zbyteczne; jego życie odrębne, dążenia szczególne, jego wiedza i charakter odmienny, wszystko to tak lub owak uprzytomniło się teraz w myśli tłumu. Każdy rad był zobaczyć tego człowieka w położeniu ciężkiem, trudnem. To go zrówna trochę. A może? Może zniży i zetrze zupełnie.

    O  całą głowę startą — tę głowę, która zawsze i wszędzie przerastała wszystkie inne — podniesie się każdy.

    Więc po gwarze gorączkowym, cisza, nastąpiła chwilowa; ludzie spojrzeli po sobie i, jakkolwiek różni wiekiem, płcią i stano wiskiem, porozumieli się w mgnieniu oka.

    Popęd zwierzęcy, instynkt pościgu za zdobyczą, która już ujść nie może, instynkt krwi i mordu tętniał w żyłach każdego i, jak smycz siłą rzemienia skupiająca psy niesforne, skupił swą potęgą różnorodne myśli i dusze ludzkie w jedną sforę karną.

    Oczy więc wszystkie, żądzą haniebną błyszczące, zwróciły się znowu ku osobie majstra; ale inaczej już one nań patrzyły i unicestwiając kojące wpływy przyrody, spojrzeniem gadu, pociągającego ku sobie stworzenie, skazane na zagładę, pociągnęły ku sobie nieszczęśliwca.

    Wielką jest bowiem potęga woli zbiorowej, nawet w gawiedzi nierozumnej zawartej i jak fale oceanu, krusząc twarde granity, ścielą dla siebie ze skal łoża wygodne, tak i wola pojedyncza, nie będąc w stanie ciągłej i czynnej obrony, woli zbiorowej ulega.

    Tak ulegały i szły na podścielisko falom szerokim charaktery twarde, moce żelazne, jakżeż więc nie mial uledz wpływom tak potężnym człowiek wycieńczony i rozumu już pozbawiony?

                                                                           XXI.

    Majster podniósł oczy i zdziwiony zaczął przypatrywać się zebranym. Na twarzy znękanej zjawił się wreszcie słaby promyk nieśmiałej nadziei, która rozdmuchana gorącą wiarą nierozumnego, wkrótce zabłysła w oczach zapadłych jasnem światłem braterskiej ufności.

    — O drodzy moi — zaczai majster, wyciągając ręce do tłumu więc i wy już wiecie o mojej niedoli i współczujecie mi? Dzięki wam bracia ukochani.

    — Co on mówi, co on mówi — ze wszech stron pytali dalsi.

    — Przyznaje, że rozumu własnego już mu zabrakło — pośpiesznie odpowiedzieli najbliżsi.

    — Pociecha! — zahuczało zbiorowisko.

    Tak, mówicie? — ciągnął majster bardziej ożywiony. — O dzięki wam, ludzie dobrzy, żeście przyszli, kiedy mi współczucie wasze jest tak drogiem...

    — Co on mówi, co on mówi i przerywali dalsi.

    — Przyznaje, że jest głupi — odpowiedzieli najbliżsi.

    — Pociecba, pociecha!... zahuczało zbiorowisko.

    — O, bracia — ciągnął tymczasem majster — widzę, żem wierzył nie bezzasadnie, a szemrał napróżno. Przedwieczny nie opuścił mnie w mojej niedoli i dziś tu wysłaniec jego, „Yj” srebrnolicy...

    — Co on mówi, co on mówi? — niecierpliwili się dalsi.

    — Zaczyna kręcić podpowiedzieli znowu bliżsi.

    — Łże bezczelnie, łże bezczelnie! — zahuczało zbiorowisko.

    — Już bowiem straciłem czucie — mówił majster, nic nie słysząc i już sam, trzymając w objęciach jej ciało sztywniejące — obumierałem...

    — Co on mówi, co on mówi? —  przerwano mu znowu.

    — Powiada, że ją ściskał, dopóki nie umarła — odpowiedzieli najbliżsi.

    — Sam ją zabił! — zahuczało wokoło i nikt już nie słuchał i o nic nie pytał majstra.

    Zwierzyna w miocie, dobrze strzeżonym, nie ujdzie swego przeznaczenia, więc wszystkie umysły pochłonęło nowe, ważniejsze zadanie: co uczynić, aby różnorodnemu napięciu instynktów krwiożerczych stało się zadość?

                                                                          XXII.

    Zagadnienie owo okazało się jedynym kamieniem obrazy, o którv ledwie że nie rozbiła się jednomyślność ludzka, tak prędko instynktem pościgu, jakby jakimś cementem cudownym spojona.

    Zgiełk i hałas zawrzały wokół jurty. Ludzie stateczni przedewszystkiem zażądali, aby święcie zachowywano obyczaj stary i po ludzku, przystojnie — rzuceniem kości lub wyrocznią szamana — określono rodzaj śmierci dla majstra. Natychmiast jednak wystąpiły głowy młodsze i gorętsze, bez namysłu zarzucając starszym małoduszność i tchórzowstwo. Wrzenie rosło tak groźnie, że Ala-sadra-abasv, duch podżegacz do nowych coraz w wymyślniejszych zbrodni, już zaczął tracić głowę, gdy mała, ale sprytna Chotun (gospodyni, żona)-Markie-abasy, małżonka szatana podżegacza, szeptać mu coś do ucha zaczęła.

    Otucha wstąpiła w serca i umysły, niepomiernie rozdrażnione, gdyż spryt wiedźmy był tak powszechnie znanym, iż przysłowie: „Gdzie djabel nie może, tam babę pośle wówczas właśnie, jak twierdzą znawcy przeszłości zamierzchłej, ku sromocie rodu niewieściego, zyskało prawo obywatelstwa.

    Ala-sadra-abasy, rozpychając ciżbę, pędem skoczył ku jurcie, i ująwszy Usa za rękę, mówić doń zaczął.

    Żywo gestykulował szatan, mieląc językiem bez wytchnienia, dopóki majster nie wyciągnął doń rąk, jak do zbawcy swego. Szatan dal wtedy znak, iż mówić pragnie, i gdy ucichło, zachłystując się z radości, rzeki do zebranych:

    — Piękne tojonki i mądrzy tojonowie! (tojon = pan. gospodarz). — Bądźcie cierpliwi chwilę jedną, gdyż to, co u dyszycie, zadowolili wszystkich bez wyjątku.

    — Wiemy, o co chodzi i co mówią mędrcy: „Ząb za ząb i oko za oko”. Aleć, o szlachetni! czyż mylić się nic jest rzeczą ludzka i czyż nie może się zdarzyć, że ząb wari dwa i więcej, a oko również?

    Nie przypisuję sobie z powodu skromności żadnej zasługi, ale pogodzenie krańcowych sprzeczności jest szczytem mądrości i mędrcami w przyszłości będą nazwani ci, co odważą się powiedzieć: karzcie, nie karząc; uniewinniajcie, unicestwiając. Słuchajcież!

    — Nieszczęsny ten powiada, że tu, gdzie ja stoję, był księżyc i powiedział mu, że w nim i w dziecięciu jego pozostało życie „Jueriu” i dlatego musi on, Us, póki duch jej nie opuści ziemi, życiem swojem i dziecka ożywić umarłą. Us mówi dalej, że w tym celu otworzy sobie tętnicę i krew swoją i dziecięcia przeleje w ciało żony. Co z tego będzie i Wkrótce zobaczymy. Tymczasem zaś i ślepy widzi, że zgadzając się na to, bez karania wymierzamy karę, niszczącą całą rodzinę, zadawalniamy więc i najsurowszych i najlitościwszych i wreszcie, co jest najważniejsze, stwarzamy nieznaną dotychczas zasatlę postępowania najmoralniejszego, karania najdogodniejszego — bez sadu, bez wyroku i kata, więc bez obarczania czyjegokolwiek sumienia, jednem słowem przez doprowadzenie podobnych dudków do samobójstwa.

    Tłumy zawyły z radości i poklask ogólny sowicie wynagrodził trudy szatana, a garstkę naiwnych, którzy uciekać zaczęli, bojąc się, że „Jueriu” ożyje i zajdą rzeczy nadzwyczajne, djablica Markie prędko uspokoiła, ręcząc, że w dzień, a w szczególności wobec tłumów, rzeczy nazwyczajne nigdy nie zachodzą.

                                                                             XXIII.

    Ala-sadra-abasy i Chotun-Markie, bojąc się, aby jakiś wypadek nadspodziewany nie zepsuł wszystkiego, żywo za krzątali się, zachęcając i innych do pośpiechu. Szybko więc wyniesiono „Jueriu” wraz z dzieckiem; ostrożnie, aby nie spadł, sprowadzono z dachu i Usa i na ogólne żądanie, aby wszyscy dobrze widzieć mogli, co się dziać będzie, urządzono małe wzniesienie. Na wzniesieniu, na stole złożono zwłoki „Jueriu”, obok niej dziecię kwilące, przyniesiono stołek i posadzono nań Usa.

    Pomimo pośpiechu szatańskiej pary, zajęło to więcej czasu, niż na opowiedzenie w baśni potrzeba, zniecierpliwienie tedy poczęło objawiać się tak szumnie, że zdwojono pośpiech i, jak zwykle w pośpiechu, zapomniano o najważniejszem. Już bowiem Us, należycie usadzony, wypowiedział wszystko, co mu szatan zręcznie podsuwał, już położył swą lewą rękę na ustach „Jueriu”, przymierzając, czy krew z tętnicy wprost do ust spływać będzie, już niektóre czulsze niewiasty nawet i strumień krwi ujrzały, gdy niespodzianie potem w milczeniu zaczął szukać czegoś i szukał dość długo, zanim wszyscy domyślili się odrazu, że szuka noża.

    Noża, noża! — społem tedy ze wszech stron zawołano, a ponieważ każdy człowiek zawsze ma nóż przy sobie, więc odrazu wszystkie ręce wzniosły się do góry, połyskując blaskiem zimnej stali.

    Czy to ruch gwałtowny rąk tylu, czy też różnorodna gra owych błysków stalowych sprawiły, że Us zerwał się również gwałtownie i jak człowiek, ze snu głębokiego obudzony, ze zdumieniem wpatrywał się w tłumy i we wzroku jego, dziw nad dziwy, nie było i śladu obłędu.

    — Co to jest? Skąd wy tu je teście i po co przyszliście ludzie? — pytał Us gorączkowo, ale najprzytomniej.

    I znowu Us pytał o to samo i znowu wszyscy milczeli. Wtedy Us sunął gwałtownie ku tłumom. Dzieci, stojące najbliżej, z krzykiem rzuciły się ku starszym i z trudnością udało się mu ująć młodą kobiety, co z dzieckiem na ręku, dziećmi toczona, prędko uciekać nie mogła.

    — Siostro moja — błagał Us serdecznie — nie uchodź, na Boga i powiedz mi tylko, co to jest, po co tu przyszli ci ludzie.

    — Przyszli sądzić cię, Usie — nieśmiało odparła niewiasta.

    — Mnie sądzić? O siostro, omyliłaś się chyba, bo i za cóż wreszcie?

    — Za to, żeś zabił „Jueriu” swoją — brzmiała odpowiedź cicha, ale i stokroć cichszą byłby usłyszał napięty słuch majstra, jak słyszał ją i tłum cały, już z Usem tajemniczą nicią siły, łączącej zbrodniarza z ofiarą związany. — I drgnął tłum, wstrzymując oddech i czekając, co będzie, gdyż czuli wszyscy, że właśnie w tej chwili z ust młodej kobiety wypadł cios, który śmiertelnym mógł być dla Usa. I majster poczuł ciężar uderzenia.

    — Napróżno próbował on poruszyć językiem — i język i usta odmówiły mu posłuszeństwa. Od głowy do stóp błyskawicznie przeszło po nim jakieś zimne zdrętwienie, ręce bezwładnie zwisły ku ziemi, ociężały nogi. Us osłupiał.

                                                                            XXIV.

    Us osłupiał, a tysiące piersi zatamowało w sobie oddech. Jak myśliwy bowiem, ogarnąwszy grubego zwierza w chwili, gdy wznosząc grot lub zadając pierwszy cios, tai w sobie oddech zamiera i tylko jego iskrzące oczy i nozdrza, chrapem mordu rozdęte, wskazują ofierze, co ją czeka    — tak tłum cały, ciężko dysząc, wpił się w osłupiałego Usa, wypatrując skutków pierwszego uderzenia. Ale Us wciąż stal nieruchomy.

    Cios, który mu teraz zadano, nie pozbawił go jednak przytomności, nie ściskał serca bólem, mimowoli układającym usta do prośby błagalnej: błaga bowiem, kto żyć chce, kto ma jakąkolwiek chęć do życia. Us zaś poczuł odrazu, że cala sieć węzłów, łączących go ze światem, zerwała się i jak cięciwa, zbyt naciągnięta, od pierwszego dotknięcia przyłożonego doń ostrza pękła gwałtownie. Poczuł i zrozumiał także, że ów węzeł serdeczny, odejściem „Jueriu” stargany, innym był zupełnie, niż więzy, rwące się teraz; tam znikła najdroższa cząstka jego uczuć i myśli, jedyna życia jego osłoda, tu — samo życie. Bólu więc, który mu przedtem zmysły odejmował, nie czuł i spokojnie oglądał świat zewnętrzny, oraz sprawy ludzkie i swoje.

    I jasno widział nasz Us, jak to często umierającym Przedwieczny widzieć pozwala i to nawet, co dotychczas albo nie wyraźnem, albo nawet zupełnie niewidzialnem dlań było. I jasnowidzenie owo jakże jest błogiem i jaka szkoda tylko, że z „Jueriu” o tem pomówić nie może. Jakże przejrzystem staje się wszystko!

    Hen! nawet te krańce dalekie, których dotychczas nie dostrzegał on nigdy, nawet w te dnie jasne, radosne, kiedy razem z „Jueriu” pierwszy promień wschodzącego słonia witał, teraz stały się widzialne. I tak szybko rośnie i zwiększa się owa jasność, że rozpływać się w niej zaczyna wszystko z kolei. Na świat ziemski nasuwa się początku przejrzysty, następnie coraz głębszy błękit niebieski. Widoki dalekie maleją i nikną, a kolo widnokręgu, tylko co tak odlegle, tak wielkie, jakby jakaś siłą wypchnięte, zbliża się, zwęża, pokrywając wszystko jasnością głębin zaświatowych.

    Już znikły obrazy dalekie i Us przenosi wzrok na bliższe, ale i tu dzieje się toż samo. Zaledwie krótka upływa chwila i majster już napróżno wpatruje się, aby zobaczyć swą tajgę szumiącą, napróżno szuka kobierca łąk zielonych, srebrzystej wstęgi rzeki pobliskiej; błękit niebios pochłonął je i tylko to, co znajduje się najbliżej: jurta i tłum, mordu żądny, jeszcze sterczą z nizin jakąś kupą brudu, tamującą rozlew nieskończoności świetlanej.

                                                                             XXV.

    Toż samo dzieje się i z wewnętrznym światem Usa. Po prądzie zimnym, który go przebiegł i zmroził całego, światło jasne oświeca jego głowę zbiedzona.

    I gore, i żarzy się mózg jego od pędu myśli mnogich, wichrem mknących jedna za drugą. I błogiem jest również Usowi i owo jasnowidzenie wewnętrzne; błogo mu, że połączy się z „Jueriu” swoja; błogo mu, że pękły nareszcie, pękły tak prędko węzły, łączące go z tą ziemia szarą, z tern życiem ciężkiem, myślą powolna. Ale cyt! czy nie myli się on czasem? Przekonać się nie trudno.

    I Us chwyta znowu rękę niewiasty i widać, że cały ogniem płonie, bo gorączkowo rzuca jej słowa:

    — Siostro! Wielki, jasny Bóg jest dobry i ducha kłamstwa w tej chwili nie dopuści na twe usta młode. Siostro, imieniem Boga mów prawdę! Co znaczą te ręce wzniesione?

    — Toć usłużyć chcą tobie — odrzekła niewiasta.

    — A te noże?..

    — Dla ciebie Usie — brzmiała odpowiedź.

    I rzecz dziwna, Us i sam przecież tak myślał, więc nie jest to dlań nowością; nic go przecież nie boli; serce jego jak toń głęboka i nie drgnie nawet, dlaczegóż więc wargi jego, jak listki jesienne, które lada podmuch otrząsa, drżą sanie, a źrenice rozszerzają się tak gwałtownie, że tłum, przed majstrem sto­jący, mimowoli cofa się przed wzrokiem jego ?..

    Tem wyraźniej wszyscy słyszą teraz cichy szept Usa, z którym tenże znowu zwraca się do niewiasty!

    — O siostro! wiem, że nie kłamiesz, bom cię zaklął imieniem Przedwiecznego, ale mylisz się, mylisz, nieszczęsna, jak ja się życie całe myliłem! Przyjrzyjże się teraz, przyjrzyj lepiej!.. — szeptał Us rozogniony i gdy posłuszna rozkazowi niewiasta, zwracając głowę, powiodła wzrokiem po tłumie, w serce jej i ludzi, najdalej stojących, przenikł, niby ostrze zimne, szept grozy i przerażenia:

    — Siostro, to nie noże!.. to zwierciadła dusz ludzkich!..

                                                                              XXVI.

    Drgnęły więc serca tłumu bojaźnią zdjęte, jak drga serce myśliwca, gdy po wrażeniu w króla pustyni strzały śmiertelnej, w rvku przedśmiertnym tegoż tylko groźbę słyszy.

    Ciężar wielki spadł z serc wszystkich, gdy Us po chwili zupełnie spokojnie zażądał przyniesienia wiązki drzewa suchego i małego „czaronu”. Spiesznie wykonano zlecenie. Us ułożył wtedy stos niewielki, rozpalił go i gdy płomień buchnął wysoko, chodząc wokół stosu, zaczął mówić miarowo i śpiewnie:

                                   — O wielki, jasny Boże, Ty, co jesteś jedyny.

                                  Przyjmij teraz łaskawie mą ofiarę przedśmiertną

                                  I wysłuchaj, Wszechmocny, prośby mojej pokornej!

    Us, chodząc wokół, przystawał z każdej strony świata i w każdą stronę słowa swoje powtórzył, a potem, wyjąwszy z pochwy nóż własny, nadciąl skórę na lewem ręku, zbierając do czaronu krew spływającą. Gdy krwi zebrało się dosyć, poszedł znowu wokół stosu i przystając z każdej strony świata, czterokrotnie powtórzył:

                                      — Wywiedź ducha mej miłej, niech tu stanie koło mnie,

                                      Niech usłyszy i ona prośbę moją serdeczną

                                       I niech błaga wraz ze mną, bym nie zwątpił przed czasem!

    I znowu poszedł Us wokoło i zatrzymując się z każdej strony świata, lał z czaronu w ogień krew własną i krzyżując ręce na piersiach, chylił się kornie ku niebu, powtarzając:

                                      O wielki, jasny Boże, zmiłuj się, zmiłuj się, zmiłuj!

    Wylawszy ze strony północnej resztki krwi, Us cisnął „czaron” do ogniska i wszedł na wzniesienie.

                                                                         XXVII.

    Na wzniesieniu Us podszedł ku umarłej; nachylił się nad nią, pieścił jej twarz zimną, dotykał jej oczu i czoła, odchylał włosów zwoje, poczem mówił wzruszony:

                                      — Po co w życiu tułaczem napotkałem twe życie,

                                      Po co biegłem ku tobie na kraj świata daleki?...

                                      Jam zrozumiał, poznając swoją nicość w wszechbycie,

                                      Gdym pozostał sam jeden, tracąc ciebie  na wieki.

                                      Roje myśli pomnych, ni to wichru porywy,

                                      Rwą mój umysł znękany i przepaścią bezdenną

                                      Noc się przed nim rozwiera, a rozpaczy jęk żywy

                                      W serce moje uderza lalą, bólem brzemienną.

                                      Niemasz Cię...  i nie znajdę... Tajemniczej osłony

                                      Oko ludzkie nie przejrzy; mroki nocv głębokiej

                                     Skryły wszystko i widzę, bacznie w ciemność wpatrzony,

                                      Wszędzie śmierć twą... a wokół... noc pustyni szerokiej!..

    I rozrzewniony Us znowu nachylił się ku umarłej, jak gdyby pragnąc jeszcze raz się przekonać czy nie myli się czasem. Znowu dotykał jej oczu i czoła, znowu przesuwał włosów zwoje; nie poddał się jednak ułudzie. Sam już walczył ze wzbierająeem uczuciem, gdyż słychać było, jak szeptał do siebie:

                                      Próżno pytani! Bogów daru — pozbawione wargi zimne!

                                      Próżno słucham! Dźwięczne słowa nie ucieszą duszy mojej...

                                      Najsłabszego drgnienia życia nie odbija wzrok zamglony,

                                      I nie widzę tam nic, okrom... widma śmierci zimnookiej...

    Walka ta jednak i oprzytomnienie trudnem dlań były. Us zakrył twarz swoja, ale jego wargi zbielałe poruszały się ciągle, a ci, co stali najbliżej, wyraźnie słyszeli, jak szeptały one bez przerwy:

                                      — O wielki, jasny Boże, zlituj się. zlituj się. zlituj!

                                                                  XXVIII.

    I ten, co jest „dalekim”, ten, „co przebywa poza niebiosami dziewiecioma”, a jest i „w wodzie i pod ziemia”, ten, co jest „wiecznvm”, a wśród bogów „najpierwszym” będąc i „najlitościwszym”, po raz wtóry zlitował się nad cierpieniem majstra i teraz, gdy tenże, sam walcząc z cierpieniem, cierpiał najwięcej, wrócił mu całkowicie nietylko rozum jasny, ale i moc ducha zupełną.

    Zaledwie wiec Us odjął ręce od twarzy, gdy Ala-Sadra abasy zaskomlił żałośnie, a wierna jego małżonka zawyła tak przeraźliwie, że wszyscy zwrócili się ku nim, kopiąc oboje bez litości, aby umilkli prędzej. Szatańska para me napróżno się strwożyła.

    Wynędzniałe oblicze majstra tchnęło rozumem i ożywieniem; oczy pełne zapału, wiernie odzwierciedlały moc i spokój jego ducha, oczyszczonego w ogniu cierpień. Wszelkie zakusy szatańskie prysły odrazu.

    Wobec tłumu stał znowu dawniejszy Jurdiuk Ustuk Us, który zwrócił się teraz do słońca i mówił:

                                      — Promienie krwawe zachodu słońca

                                      Czyż wróżą ziemi światła zagładę,

                                      Czyż noc najdłuższa, zimna — bez końca

                                      Rozradza tylko złego gromadę ?

                                          O słońce, kiedyż nasze rozumy

                                          Przekroczą ciasną nicestw granicę,

                                          Gdy i my, mędrcy, jak marne tłumy

                                          Wciąż wywracamy ciebie na nice?

                                      W warunkach życia, ni to zwierz dziki,

                                      Widzimy cele, przeznaczeń drogi,

                                      Znikome znika i lecą krzyki:

                                      O przywróć szczęście, o nie bądź srogi!

                                          O litościwy, zwątpienia znikły;

                                          Uczucia obłęd, rozpaczy słowa,

                                          Cierpienia nasze to płomyk nikły!

                                          Myśl w życie wcielić oto budowa!

                                          Nie zmogą jej złego zęby!

                                      Jak słońca promień, idący w głębie,

                                      By kruszyć skały, twarde granity,

                                      Z głupoty więzów dusze gołębie

                                      Rozkuję: wskażę na myśli szczyty,

                                      Opartej na inne zręby!

                                                                    XXIX.

    Majster zamilkł, ale lica jego gorzały takim zachwytem, że tłum, z gorących czcicieli życiodajnego światła złożony, ścisnął się wokół, Us zaś, zwracając się to do słońca, to do ludzi, mówił znowu:

                                      — Gdy wrogi nurt tak skurczy męża ramię,

                                      Ze znika dlań nadzieja wszelka wraz.

                                      Czyż hańbą jest, skracając cierpień chwile.

                                      We własną pierś śmiertelny zwrócić raz?

                                          O stokroć nie! Lecz cóż uczynić winien

                                          Mąż, który tak po śmierci idzie dar,

                                          Jak dziewczę to, co ślubnym zdobne strojem.

                                          Biegnie, by pić weselnych uciech czar?

                                      Co czvnić ma mąż, co o życie swoje

                                      I jego kres o tyle tylko dbał,

                                      O ile bieg wędrówki jego ziemskiej

                                      Wszechcierpień nić choć w części stargać miał?

                                          Co czynić on, któremu cudne blaski

                                          Nadziei juz złociły znojną skroń,

                                          Lecz w chwili tej, gdy błysły jasne zorze.

                                          Szydercza śmierć wyszczerza zęby doń?

                                      Bo kocham cię, nieszczęsna ludzka trzodo!

                                      I razem z tą, dla której byłaś kat,

                                      Jam z nieba chciał sprowadzie dla cię zdroje

                                      Nieznanych prawd, by ludzi miał z was świat!

                                          Jak cypel skał, sterczący z głębin morza,

                                          W którego pierś uderza wściekłość fal,

                                          Tak pośród Was jam życic przeszedł całe

                                          I szydząc z burz, w promiennąm dążył dal!

                                      Gdyż w piersi mej tchnie duch, rządzący światem

                                      I do mych stóp złych potęg ściele noc,

                                      Bom dociekł sam nieznanym dla was znojem,

                                      Że każdy z nas ma tutaj bogów moc!

                                         Więc komuż dam spuściznę swoja świętą,

                                          Gdy wokół mnie mówiących bydląt tłum

                                          I słabych dusz dziecięce te rozumy

                                          Roztrwonią skarb dobytek ciężkich dum?

                                      O Boże mój, pomacaj słudze twemu,

                                      Podtrzymuj umie! A jeśli czynie źle,

                                      O Stwórco nasz. niech gromu twego ostrze

                                      Prawica twa w otwartą pierś mą śle! —

    I Us znowu przestał mówić, ale ci, co stali bliżej, widzieli, jak wargi jego poruszały się, szepcąc bez przerwy:

                                      O wielki, jasny Boże, zmiłuj się, zmiłuj się, zmiłuj!

                                                                            XXX.

    Po chwili Us zwrócił się do tłumu, z coraz większem zaciekawieniem przysłuchującego się dziwnym słowom majstra i mówił głosem mocnym:

                                      — Słuchajcież teraz pilnie, ubodzy bracia moi,

                                      Szamana boski głos tu zabrzmi, jako grom

                                      I biada trzykroć tym, co słów niepomni groźnych.

                                      Niebacznie się ośmielą gdzieindziej zwrócić słuch!

                                          Trzy tylko jasne dnie i nocy czarnych tyleż,

                                          Jak wie to każdy z was, zmarłemu daje Bóg,

                                          By, zanim ludzki duch uleci w niebios sfery,

                                          Uczynić mógł on tutaj, co tylko zechce sam.

                                      Więc słusznie czcicie zmarłych, jak tylko każdy może,

                                     Silniejszy i zły człek, im większy budził strach,

                                       Zyskuje większą cześć... lecz cyt! bo śmierć tu stoi

                                      I mówcie głosem wielkim. gdy pytać będę was!

    Zaledwie Us wyrzekł te słowa, wszyscy trwożnie zbili się w kupę i ze strachem spoglądać zaczęli to po sobie, to w górę czy nie ujrzą straszydła, a majster, widząc to, zapytał:

                                      — Czujecie lekki powiew, chłodzący wasze twarze?

                                      — Czujemy! — krzyknęli wszyscy zgodnie, a majster mówił:

                                      — Kochani bracia moi!

                                      To zwrotnej śmierci duch miarkuje skrzydeł pęd,

                                      Więc wszyscy, co tu są, gdy zechcę, zaraz pójdą,

                                      Gdzie zmarłych blade cienie spokojny pędzą byt...

    Jurdiuk Ustuk Us zaczął bacznie przyglądać się obecnym, ludzi jednak było zbyt wielu i majster, przerwawszy oględziny, mówił:

                                      Ponieważ me ofiary i pieśni będą inne.

                                      Świadectwo więc wam dam, by tu nie wątpił nikt,

                                      Ze wielkich bogów moc oddawna jest mi znaną,

                                     W milczeniu więc, cierpliwie, czekajcie krótki czas.

    — S'itti kurduk. Tak będzie! — mruknął tłum zgodnie.

                                                                    XXXI.

    Us dał znak i gdy ludzie rozstąpili się, zeszedł ze wzniesienia i znikł we wnętrzu jurt. Czekano nań niedługo, ale to, co ujrzano, przeraziło każdego. Nikt się przecież nie zdziwił, gdy przedtem do ludzi, co zapomnieli kim on jest, gdy sądzić go miano, odezwał się jako szaman. I szamani bowiem grzeszyć, jak zwykli ludzie, umieją. Któż jednak mógł przypuszczać to, co ujrzano?

    W płaszczu świecącym, jak słońce, od mnóstwa ozdób złocistych, trzymając w ręku białośnieżny „diungiur”, to jest bęben, a w drugim takąż pałeczkę „byłajach”, pobrzękując dzwonkiem, również srebrnym, szedł Jurdiuk Ustuk Us, do słońca raczej, niż do zwykłego śmiertelnika podobny.

    „Ułachan Ojun”! wielki kapłan, wielki kapłan! trwożnie w tłumie wykrzykiwać zaczęło i zanim majster wszedł na wzniesienie, już wielka wieść piorunem obiegła c izbę.

    Nikt nie wątpił, ze wielki Szaman, kapłan kapłanów, którego prawie nikt z ludzi oglądać nie może, który ma bezpośrednie roślinki ze wszystkiemi niebiosami, znajduje się przed nimi.

    Jurdiuk Ustuk Us kazał zwiększyć i zapalić stos, i gdy płomienie wzniosły się do góry, uderzył w bęben i zaczął chodzić wokoło. Chodzenie to, zrazu powolne, później szybsze, podobnem było do zwykłych szamańskich biegań ofiarnych i wzbudzało w tłumie wielkie zadowolenie. Us widział to i zdwoił energję.

    Wkrótce jego ruchy konwulsyjne, zapał, z którym zwracał się do niebios, ściągnęły ku niemu umysły i serca obecnych. Us zaczął wtedy to wszystkim odrazu, to niektórym oddzielnie zadawać pytania, które tak dziwnie dobierał czy też tak odgadywał myśli ludzkie, że ani jedna odpowiedź nie zabrzmiała rozdźwiękiem, a nawet pytani oddzielnie, nawet najgłupsi, mówili to, co zupełnie zgadzało się z myślami milczących, ludzi poważnych i mądrych.

    Miłem to wielce było dla ludzi i słowa: „Wielki kapłan — wielki!” coraz częściej rozlegały się wśród tłumu. Gdy więc Us znowu zapytał wszystkich:

    — Ze skarbów, które macic na ziemi tej,

    Najdroższem cóż uznaje każdy?

    — Zycie! — brzmiała odpowiedź zgodna. A gdy Us zapytał:

    — Więc wiecie również wszyscy, jak Bóg stworzył człowieka?

    — Naturalnie! A któżby tego nie wiedział? — wołano i gadatliwsi lub bliżej stojący zaczęli jednogłośnie recytować opowieść, powszechnie znana. Wtedy Us skinął, aby umilkli i przywoławszy ku sobie chłopię małe, zapytał je, czy i ono wie także?

    — Wiem —odpowiedział śmiało chiopczyna.

    — Opowiedz więc nam głośno, co wiesz — rzekł Us — aby wszyscy słyszeć mogli; sprawdzimy czy wiesz to dobrze i czy niema tu kogo, ktoby to wiedział niedokładnie.

                                                                          XXXII.

    Cisza zrobiła się wielka, a chłopię tak mówiło: — Przedwieczny stworzył ziemię małą, ła­dna i gładką; aliści wkrótce zjawił się zły duch i porozrywał jej powierzchnię tak, że w wielu miejscach ziemia popękała i stała się bardzo chropowatą. N aj litość i wszy, ujrzawszy to, rzekł do ziemi: To ci nie nie zaszkodzi, tylko wciąż rośnij i zwiększaj się i z czasem będziesz czemś niezłem”. Spełniając wolę Stwórcy, ziemia zaczęła się zwiększać; szpary i rozpadliny zamieniły się w wielkie rzeki łub przepaście, jamy wypełniły się wodą, formując jeziora i morza, z miejsc chropowatych potworzyły się lądy i niebotyczne góry.

    — Przedwieczny, chodząc po ziemi, już wielkiej, upodobał sobie śliczna, miejscowość, zniszczył więc głucha tajgę, porastającą tu od wieków, rozciągnął po równinie step kwiecisty, przerżnął go wstęga, rzeki lśniąca, ozdobił gajem z cedrów i przedziwnych modrzewi i wybudował śliczny dworzec, błyszczący od srebra i złola.

    — Wewnątrz, we dworcu, poustawiał przepiękne posągi kamienne, wyobrażające ludzi. Stworzył wreszcie jednego żywego człowieka, aby był stróżem wszystkiego i odchodząc, najsurowiej nakazał człowiekowi, aby szczególniej ochraniał wejście przed szatanem i pod żadnym pozorem nic wpuścił go do środka.

    — Natychmiast po odejściu Najwyższego zjawii się zły duch i przychodzić zaczął codziennie, kusząc człowieka, aby się sprzeniewierzył Stwórcy. Długo człowiek opierał się pokusom szatańskim, gdy jednakże kusiciel przyrzekł stróżowi, będącemu nagim, że da mu odzież ciepłą, różnobarwną i tak trwałą, iż znaszać się nigdy nie będzie, stróż uległ pokusie i wpuścił szatana.

    — Zły duch, wszedłszy wewnątrz, porozbijał, co mógł, a piękne posągi zanieczyścił i oszpecił kałem i nieczystościami, wyrzuconemi z siebie.

    — Gdy stwórca nadszedł i zobaczył, co się stało, dał przedewszystkiem człowiekowi to, co go skusiło, zamieniając go w psa, posągi zaś wszystkie wywrócił na nice, tak, iż strona zewnętrzna, zanieczyszczona, poszła wewnątrz, tchnął w nie życie i puścił je po świecie, jako pierwszych ludzi, nakazując psu, aby wiernie służył istotom, przepełnionym wewnątrz kałem i brudem szatańskim.

    Chłopie skończyło i Us zapytał, czy wszystko było dobrze opowiedziane.

    — Tak wiemy wszyscy odpowiedziano zgodnie i wtedy Us zaczął mówić:

                                                                   XXXIII.

                                      — Gdy szatan popsuł Stwórcy pięknie stworzoną ziemię.

                                      Na  nędzny patrząc czyn, Bóg — mnóż się i rośnij! — rzekł

                                      I chęciom podłym wbrew wyrównasz wszystko złe!

                                      O bracia, myślcież teraz, co znaczą czyny Boże?

                                      Jeżeli martwe lądy i zimnych mórz odmęty.

                                      Spełniły Bożą myśl, niszcząc szatańską moc,

                                     To czyżby jego twór, co najpiękniejszym był,

                                      Przepadać miał tu marnie, w szatańskich ginąc wieżach?

                                      Nadając życie ludziom, już wielce pohańbionym,

                                      Przedwieczny jakby rzekł: „Szatanie marni patrz,

                                      W potęgę ufny swą. Ja sam powiększam moc

                                      Twej  siły  nędznej, wewnątrz człowieka ją zawarłszy,

                                      I duch mój zmoże cię, potarga więzy twoje!”

                                      O bracia, mocy Bożej tkwią w nas potężne źródła!

                                      Tej mocy, co ze skał gładkich, jak lśniąca stal,

                                      Słabiuchnym pędom drzew pożywny daje karm

                                      I w głębiach ziemi zmarzłej gorące budzi życie!

                                      Lecz iskra duszy Bożej, zewsząd zamknięta mocą

                                      Szatańskich brudnych sił, zaledwie słabo lśni,

                                      Gdy nikły dziś jej blask płomieniem winien bić,

                                      By spalić brud szatana, co dotąd hańbi ludzi.

                                      W duszach wybrańców Bożych  już dawno płonie światło,

                                      Ponurą życia noc zmieniając w jasny dzień,

                                      Lecz jak ów wielki cud na ludzi przenieść tłum?..

                                      Napróżno dotąd nad  tem  biadało mędrców wielu ...

                                                                    XXXIV.

    — Napróżno, napróżno! — powtórzył Us kilkakrotnie i wznosząc oczy ku niebu, jak, gdyby w niemej skardze, rozpaczliwie załamał ręce.

    Po chwili, nakazawszy ludziom odpędzanie złych duchów, znowu pobiegł zwyczajem szamanów w okół stosu. Obiegłszy ognisko kilkakrotnie, przystanął naprzeciw słońca i mówił doń natchniony:

                                      — Napróżno mędrców rój oddawał życie swe,

                                      By światłem myśli Bożej rozjaśnić ludzkie głowy,

                                      Napróżnom i ja chciał, w utarty idąc ślad,

                                      Z „Radościa” życia swego ich myślom bieg dać nowy.

                                      Szaleństwo! Ślepca chcieć nauczyć cenić czar

                                      Tęczowych barw na niebie, głuchego — wzruszyć mocą

                                      Rozkosznych ptastwa pień, chromego zmuszać biedź

                                      W przegony z wartkim pędem wyścigów światła z nocą!..

                                      Szaleństwo! Iluż sił wyzbyłoś ludzki ród?..

                                      Jak trądu gnojne rany, pożarłoś ich ogromy...

                                      Za ceny strasznej pół dawnoby głusi słuch,

                                      I ślepi mieli wzrok i nogi każdy chromy!

                                      Szaleństwo! Czemuż tak, choć uczy słońca bieg:

                                      Przedwczesne wiosny żary słabiuchne niszczą siły,

                                      Pijawką wpiłoś się, iż młodej myśli pęd

                                      My sami, ginąc marnie, wciągamy w swe mogiły?

                                      O Boże, pomóż mi! uwieńczyć ciężki trud,

                                      W ponure zejść dziś mroki, gdzie rzadko myśl zachodzi.

                                      Niech choćby jedne z nich szarego życia wir

                                      Uchwyci, jak blask słońca, ukocha i rozrodzi.

                                                                    XXXV.

    Majster wrócił znowu na wzniesienie i odpocząwszy chwile, dał znak, aby się uciszono, co gdy nastąpiło, mówił śpiew nie i uroczyście:

                                      — Słuchajcie pilnie teraz, gdyż głoszę Boga wolę!

                                      Odejdę dzisiaj stąd na wieki w duchów świat,

                                      Lecz ponieść muszę śmierć, nieznaną dotąd wcale,

                                      By ludzie poznać mogli, jak wielką bogów moc.

                                      Ponieważ śmierci mojej żą aliście tu zgodnie.

                                     Więc zada mi tę śmierć obecny wszystek lud

                                      Wy, starce, każdy mąż, niewiasty i wyrostki,

                                      Chociażby jeden raz, każdy uderzy mnie.

                                      Wymyślnvch bowiem cierpień mam od was znieść tak wiele,

                                      By ich niezwykła moc wzbudziła w mężach strach.

                                      Ja zaś katuszy stek: szarpanie ciała, żył,

                                      Żelazo, ogień zniosę, jak gdybym nie czuł nic.

                                      Nietyłko skargi głośnej, lecz nawet ech najsła bszych

                                      Żałosnych jęków nikt z mych nie usłyszy ust,

                                      I wyzna każdy mąż, wyznacie wszyscy społem:

                                      „Zaprawdę on kapłanem wielkiego Boga byl”

                                      I spełni lud nasz święcie ostatnią moją wolę.

    Jurdiuk Ustuk Us, nakazawszy odpędzanie złych duchów, pobiegł znowu wokół stosu i gdy po długiem bieganiu upadł zmęczony i zdawało się, że nieprędko wstanie, on, za sprawą bogów nieśmiertelnych, powstał wkrótce i choć blady, ale groźny, wśród ciszv głębokiej mówił powoli, głosem grzmiącym:

                                      — A mój zaś duch zostanie tu

                                      Pilnować was w dni ciągu trzech.

                                      By przez ten czas nikt nic lał krwi,

                                      By nie wpadł nikt w zabójstwa grzech,

                                          I w czasie tym, by nie bił nikt

                                          Nikogo z tych, co karać zwykł,

                                          By wszelki gniew, jak w słońcu cień

                                          Porannej mgły, sam w sobie nikł.

                                      A kto z was sam tych trojga dni

                                      Przedłuży kres, za każdy dzień

                                      Wszechmocny Bóg udzieli mu

                                      Spełnienia tu wszelakicłi chceń:

                                          Starości więc srebrzystej czas,

                                          By wiosny czar, nadejdzie dlań

                                          Potomstwa rój otoczy go.

                                          Składając mu swej pracy dań!

                                      Lecz biada tym, co świętych praw

                                      Przekroczą treść, chociażby raz,

                                      Przekleństwa moc dosięgnie złych

                                      I mnogość kar przerazi was!

                                          Mój czujny duch wyśledzi grzech,

                                          Wciągając złych w niedoli wir,

                                          Jak mroźny wichr, co w letnią noc

                                          Roślinny świat pogrąża w kir!

                                      Zbrodniarza ród, jak trądu jad.

                                      Porazi gniew niebieskich kar

                                      I będzie nikł w nim każdy człek.

                                      Jak niknie śnieg w piekący skwar.

                                          A słońca moc, co sprzyja nam

                                          I słodzi tu najcięższy trud,

                                          Wygubi złych, jak gubi plon

                                          Wyklętych sił — zabójczy chłód!

                                                                      XXXVI.

    Gdy Jurdiuk Ustuk Us skończył i, wyczerpany wysiłkiem, upadł na stołek, a tłum głęboko przejęty, milczał, ważąc dziwny nakaz i słowa przekleństwa, Ala-sadra abasy, widząc, że sprawom piekła grozi zamach poważny, zdecydował się na krok stanowczy. Zrozumiawszy, że niezwykłe podniecenie Usa zupełnie go oślepia, szatan wskoczył na wzniesienie i miłośnie objąwszy majstra za szyję, szepnął doń:

    — Wielkim jesteś, o Usie, ale bezmyślny tłum potrzebuje przykładu; nikt z nich nie odważy się podnieść ręki na ciebie, daruj więc, o mistrzu, że pchnę to bydło ku wykonaniu wielkiej myśli twojej.

    I ostrożny szatan, zabezpieczy wszy się w ten sposób od możebnego przeciwdziałania Usa, mówił dalej, zwracając się clo tłumu:

    — Mądrzy mężowie i piękne niewiasty! Jakkolwiek wrodzona skromność sprawia, że ponad głośne występy przenoszę owocną działalność w zaciszu, jednakże dla dobra ogółu zadaję gwałt swej naturze. O dostojni! Kogóż z nas nie omylały pozory? I teraz tylko pozór was łudzi! Ale spojrzyjcie!

    I szatan zręcznym ruchem przerzucił na swoje plecy świetny płaszcz wielkiego kapłana i ująwszy w swe ręce srebrne godła, mówił dalej:

    — Czcigodni! Któż jest teraz wielkim kapłanem i Milczycie? A więc powiedzcie czy słyszano kiedy o wielkich Ojunaah, którzy z rąk tłumu śmierć ponieść mogli? Przenigdy! Wiemy tylko o takich, którzy jednym ruchem, jednem słowem o śmierć setki, tysiące, ba! tłumy całe przyprawiali. O mężowie! Ten człowiek, jeżeli jest wielkim, to tylko oszustem. Na wielkiego kapłana niktby bezkarnie ręki nie podniósł, gdy na tego? Patrzcie! I gdy wszyscy z natężoną uwagą śledzili, co nastąpi, Ala-sadra-abasy uderzył Usa w twarz, kopnął go nogą z pogardą, szepcąc doń jednocześnie: „O majstrze, majstrze, wszak widzisz serce moje?!”

    Tłum przez chwilę jedne stał osłupiały. Wszyscy nie bez wzruszenia oczekiwali wielkiej, strasznej kary, która bezzwłocznie dotknie zuchwałego. Kara ta jednak nie zjawiała się.

    Us siedział nieruchomy, z oczami utkwionemi gdzieś w przestrzeń daleką. I zbiorowiskiem ludzkiem owładnął wstyd bezmierny za łatwowierność niedawną.

    Szatan widział to i kując gorące żelazo, mówił:

    — O dostojni, przyznacie teraz sami, że nasz mędrzec przemędrkował. Gdy bowiem nikt z nas i uciech rozkoszy nie wytrzyma zbyt długo, cóż mówić o męczarniach wymyślnych? I tu właśnie przekonają się i ci, co, być może, w głębi duszy wątpią jeszcze i dotychczas wierzą kuglarzowi — kim on jest? Spróbujcie więc tylko i zobaczycie, jak prędko i jakim głosem odezwie się mistrz nieporównany? Jeden pas, zdarły ze skóry, zmusi go do wydania trelów, które i głuchy usłyszy i przekona najdowodniej każdego, że jest on prostym kuglarzem. Zebranie bowiem, z tylu światłych mężów złożone, z przenikliwością obmyśli środki, które, właściwie użyte, skutek niewątpliwy osiągną i samozwańca zdemaskują

                                                                       XXXVII.

    Jeżeli przedtem, gdy radzono o rodzaju śmierci dla Usa, w zebraniu huczało jak w ulu, teraz wobec sprawy tak złożonej zakipiało tu i zawrzało, jak w kotle. Wszyscy bez rozpraw zgadzali się, że Us „dobrze zażyty” nie wytrzyma i dziesiątej części „najprostszego programu” i ku uciesze ogólnej zawyje głosem nieludzkim. Projekty przeróżnych męczarni sypały się jak z rogu obfitości; zebranie rozbiło się na grupy, które z zapałem naradzały się nad porządkiem i stopniowaniem krwawej próby.

    Trwałoby to, Bóg wie, jak długo, gdyby sprawa nie zainteresowała w równej mierze nietylko mężów poważnych, ale i niewiasty płochliwe i te ostatnie, nie tyle może instynktami krwiożerczemi, ile ciekawością podniecane, przyspieszyły rozwiązanie.

    Wówczas, gdy zgiełk wśród mężów rozrastał się w najlepsze, różnobarwna grupa niewiast wszelakiego wieku i stanu podeszła ku wzniesieniu, na którem Us się znajdował i nieopatrzyli się zaperzeni mężowie, gdy tłum niewieści otoczył Usa i wkrótce niektóre, co młodsze i żywsze, chychocząc i wypychając jedna druga, zaczęły wchodzić na samo wzniesienie. Po chwili wieniec krasawic półkolem otoczył majstra i mężowie po niewczasie spostrzegli, że za zwykłą samowolą niewieścią, początek krwawej próby ponadprogiamowym być musi. Porzucono tedy naradę i zbliżono się pospiesznie ku wzniesieniu, wypatrując tem ciekawiej, jak się wszystko ułoży.

    Los ślepy zrządził, że z pośród czarnookich i czarnobrewych, jasnowłosa i jasnooka „Ary-kys” 12), trzymając w ręku igłę, używaną do zeszywania grubych skór, śmiejąca się i zasromana, ulegając wypychaniom towarzyszek, a może ciekawsza od innych, stanęła przed Usem i zapytała nieśmiało: „Usie, czy naprawdę chcesz, abyśmy cię męczyły?” Us milczał.

    „Usie, dlaczego milczysz tak uparcie? Odpowiedz-że choć jedno słowo!” — nalegała jeszcze dziewczyna.

    A gdy i na to nie było odpowiedzi, śmiech pusty wybuchł wśród niewiast z taka. siłą, że Ary-kys i sama śmiejąc się i czerwieniejąc po uszy od myśli, że to może z niej tak się śmieją, jak kotka rozbawiona a trwożliwa, wyciągnęła rękę — i czy to popchnięta przez kogoś, czy to własną chęcią wiedziona, dobrą ćwierć igły wsadziła w lewy bok Usa.

    Przestrach wybił na twarzy dziewczęcia, gdy wystąpiła krew i kropla za kroplą zaczęła wypływać z nakłucia ale Us ani drgnął nawet i dziewczę, zaśmiawszy się, uspokojone zawołało:

    — Nie boli go, nie boli go, widać!

    — Nie boli go, nie boli go! — podchwyciły chórem niewiasty.

    — A ot zaboli, zaboli! — krzyknęły drugie i rąk setki, trzęsąc igłami, niby osy w żądła uzbrojone, osypały piersi, boki, plecy i ręce Usa rzęsistym gradem ukłuć.

    Wkrótce jednak, gdy dziewczęta drobniejsze i staruszki, wiekiem osłabione, z nawoływaniem: „I ja jeszcze, i ja jeszcze!” dopiero przeciskały się przez ciżbę, tłum niewieści raptem ucichł i po chwili głębokiego milczenia, z przeraźliwym krzykiem przestrachu, żachnął się i jak stado spłoszonego ptastwa, popychając się i przewracając, zaczął zeskakiwać ze wzniesienia, gwałtownie przedzierając się po za mężczyzn.

    Napróżno zdziwieni mężowie dopytywali uciekające, co się stało, dopiero gdy przedarły się wszystkie, można było podejść ku wzniesieniu i poznać przyczynę popłochu.

    Grubość igieł, ilość ukłuć sprawiły, że krople krwi, występując zewsząd i zlewając się z sobą, wkrótce okryły cale ciało Usa, jakby jedną szkarłatną powłoką. Najzłośliwsze z niewiast, uderzając swem narzędziem niewinnem, tylko o kroplach krwi myślały. Krwawej, ruchomej powłoki nikt się nie spodziewał.

                                                                          XXXVIII.

    Mężowie, zrozumiawszy, co się stało, jak poprzednio niewiasty nad jasnowłosą dziewczyną, wybuchnęli śmiechem nad niedołęstwem niewieściem.

    Śmiano się szczerze, i We-tojon, człowiek znany z dużej siły, ale nietęgiego rozumu, uznawany powszechnie za chłopa zacnego, w sobie krępy i przysadzisty, nad innych śmieciłem rozochocony, wszedł na wzniesienie. Czasu upłynęło już trochę; wietrzyk ciepły pieszczotliwie muskał wszystko, więc i krew, która tak przeraziła niewiasty, zakrzepła nawet i w otworach nakłuć.

    We-tojon podszedł do majstra i, przesunąwszy swą szeroką dłonią po jego plecach, zgarnął w rękę skrzepłe okruchy i zdmuchnąwszy je na głowy otaczających, zręcznem i głośnem uderzeniem w też plecy niejako okazał, że są one jeszcze jędrne i prawie nie poczuły ubytku krwi, będącej przyczyną popłochu.

    — Brawo, brawo, We-tojon! — wesoło ze wszystkich stron zawołano.

    Rozbawiło to wszystkich tak dalece, że i zawstydzone niewiasty zachychotały nad swym strachem niedawnym, a We-tojon, niezwykłym efektem wysoce połechtany, umyślił sięgnąć i po wyższe laury. Wiedział on, że go lubiono, nigdy jednak jeszcze nie zdarzało się jemu stanąć tak na widoku, na oczach wszystkich.

    Po chwili tedy, gdy jeszcze śmiano się w najlepsze, ze wzniesienia niespodziewanie rozległo się nieśmiałe pytanie:

    — Czy nie pozwolicie, o prześwietni, abym ja spróbował dobyć głosu z tego panicza?

    — Wyśmienicie, We-tojon! odpowiedziano z jeszcze większą wesołością. — Ot i program się  układa — dorzucono to stąd, to zowąd, więc — pozwalamy, prosimy, prosimy bardzo! — jednogłośnie wołać zaczęto.

    We-tojon rozpromieniony żwawo zabrał się do dzieła. Przedewszystkiem starannie aż po łokcie zawinął rękawy i amatorzy bójek zawczasu oblizywać się zaczęli. Wiedziano powszechnie, że We-tojon jest mańkutem, ale mankutem rzadkim, umiejącym robić wszystko z jednakowa zupełnie wprawą obydwoma rękami. Zawinięcie obu rękawów wskazywało, że wystąpi on z popisem swej obustronnej zręczności, i rzeczywiście We-tojón zwrócił się do tłumu i, jąkając się trochę z wielkiego wzruszenia, wyrzekł:

    — J... ja m...yślę k...krótko — i ruchem, którym zręczna niewiasta, urabiając duża gomółę masła, przerzuca ją z ręki do ręki. okazał, co czynić zamierza.

    Wesołość wzrosła i We-tojon zwrócił się do Usa i stając przed nim, szeroko rozstawił nogi i wy rzekł:

    — Zaraz się okaże, mój mądry panie, co jest mocniejsze: czy twoja mądrość, czy moje ręce i śmiejąc się szczerze ze swego dowcipu i poczekawszy chwilę, raptem zaczerwienił się jak indyk i splunąwszy w obie ręce, prawą uderzył Usa tak silnie, że ten niechybnie spadłby ze stołka, gdyby drugie, również silne i zręczne uderzenie z lewej strony nie utrzymało go w równowadze. — Wprawa, z jaką We-tojón wykonał swa sztukę, wzbudziła zachwyt ogólny i bijący ze zdwojoną energią prowadził ją dalej. Ciężkie uderzenia z siłą i precyzyą wymierzane, spadały raz za razem na policzki Usa, dopóki z ust jego nie rzuciła się krew obfita.

    Majster milczał jednak i krzyki niezadowolenia zmusiły We-tojona do za nicchania popisu.

    — Twarda bestya! — tłómaczył się on zawstydzony, schodząc ze wzniesienia — ale gdybyście mi nie przeszkodzili, przemówiłby wkrótce.

    — Głupiś! — wołano mu na to ze wszech stron. Jakże mógł przemówić, jeżeliś mu usta i szczęki rozbił zupełnie?! Może on i chciał mówić dodawano jeszcze ale biłeś bez umiarkowania, jak młotem po kowadle, więc kiedy nie masz głowy, nieleź. gdzie się lepsi znajdą!

                                                                            XXXIX.

    I ludzie z „głowami” zabrali się do Usa.

    Co i jak z nim robiono, różni różnie opowiadają. Darto zeń pasy skóry „żywej”, wyrywano ciała kawałki; kłuto, świdrowano przypalano; bito i znęcano się, jak bić i znęcać się może tylko tłum, do zaślepienia doprowadzony, myślą wyłączną całkowicie opanowany. Wszystkie jednak wersye zgodnie podają, że bojąc się przyprawić Usa o śmierć natychmiastową, nie tykano wcale wnętrza jego głowy i okolicy serca najbliższej, i trwało to znęcanie tak długo, dopóki bladość śmiertelna, zjawiająca się coraz częściej na okrwawionej twarzy Usa, nie zaczęła wskazywać, że chwile jego już są policzone i lada moment wyzionie on ducha swego.

    Majster jednak, choć tak wielce osłabiony i cały drżący, wciąż milczał i to jego milczenie wytrwałe i tak niezwykłe, już zaczynało przerażać trwożliwych, gdy raptem na tyłach tłumu, od strony jurt zrobiło się gwarno i wkrótce wszyscy z radością dowiedzieli się o przyjściu szamana, Miel-ojunem zwanego.

    Miel-ojun praktyk szamańskich nie wykonywał, ale był takowych znawcą uznanym i cenionym i szczególniej w niesnaskach pomiędzy szamanami posiadał mir wielki i powagę ustaloną. Powiadano o nim, ponieważ z urodzenia był prawie ślepym, że miał mądrość tak wielką, iż, węchem mógł poznać prawdziwego szamana, a jeden wyraz, nieprawidłowo przez jakiego szarlatana wyrzeczony, jedno uderzenie pałeczką źle wykonane, byłv dlań wystarczające dla ujawnienia samozwaństwa. Szczególniej więc fałszywi szamani bardzo się go bali i nadskakiwali mu ogromnie, a i prawdziwi szanowali go wielce.

    Nic tedy dziwnego, że tłum, w którym nie było nikogo, ktoby urok powagi znaczniejszej posiadał, ucieszył się niezmiernie z przyjścia męża tak znakomitego. Wymowniejsi treściwie wyłożyli mu rzecz cala, prosząc go o decyzyę: czy męczyć Usa dalej, aż do wydobycia zeń głosu, czy też wobec jego niezwykłego milczenia poprzestać na zadanych męczarniach i uznać w nim Wielkiego Ojuna? Długo chrząkał Miel-ojun ślepawy, w myślach głębokich zatopiony, zanim, zadzierając głowę do góry, wyrzekł poważnie:

    — Jest sposób.

    — Wydobycia głosu? — zapytał We-tojon z podziwem.

    Miel-ojun zmrużył oczy zupełnie i odrzekł surowo:

    — Przekonania się, czy Us jest prawdziwym szamanem?

    Wybuch śmiechu ukarał głupotę We-tojona, ale gdy Miel-ojun zadarł znowu swą głowę na znak, że mówić pragnie, uciszyło się wszystko i wielki znawca wiedzy szamańskiej wygłosił uroczyście:

    — Powszechnie wiadomym jest fakt, że Przedwieczny obdarzył boskich przedstawicieli szamaństwa szczególniejszym urok wielki posiadającym wzrokiem. Urok ów sprawia, że szaman prawdziwy wzrokiem nieraz więcej zdziała, niż chłop krzepki pięścią dobra. I chorobę bowiem zada, i zdejmie, i przez czasy odlegle i w dusze człowieka skrytego przeniknie. Skądże siła taka? Bogowie ją dają. Naturalnie! Ale my, mędrcy, wiedzieć jeszcze musimy, jak i czem bogowie ową siłę cieleśnie wyrażają. Otóż dociekliśmy, że urok ów wypływa ze szczególnego kamienia, w źrenicy oka utajonego. Kto tego znaku w źrenicy nie posiada, szamanem być nie może i nie jest, choćby sam za wielkiego Ojuna stokrotnie się podawał.

    — Człowieku najdroższy, zbawco! — wołać wtedy ze wszech stron zaczęto. — Wielki nauczycielu mędrców, zlituj się! — Nie odmawiaj, sprawdź, kim jest rzeczywiście ten nieszczęśliwiec, bo już i głowy potraciliśmy nad nim, i noc się zbliża, a kto on — niewierny!..

    Ale Miel-ojun milczał, jak zaklęty i dopiero, gdy prośby zamieniły się w błaganie ogólne, odrzucił w tył głowę i gdy cisza zapanowała nad gwarem, wyrzekł uroczyście: „To drogo kosztuje”.

    — Bierz, żądaj, ile chcesz, byleś nas od tej zmory uwolni! — wołano.

    — Za dojną kobyłę z przypłodem wszystko się zrobi uczciwie i porządnie odrzekł Miel-ojun mądry.

    Sapas-tojon, właściciel stada znacznego, jak najchętniej ofiarował swa łysą, młodą i dość tuczną kobyłę i Miel-ojun, wydobywszy szydło kunsztowne i nożyk misterny, przystąpił do roboty.

    Usiadł więc, jak na ławie, na piersiach leżącego Usa i nachyliwszy się do samej twarzy tegoż, przeciął nożykiem źrenicę majstra i szydłem kunsztownem zaczął grzebać we wnętrzu jabłka ocznego. Szukał tam długo; grzebał, jak dziecko syte w misce z jadłem, już dlań niepotrzebnem; kilkakrotnie przemywał jabłko, krwią zapływające, również jak i kawałki stamtąd wyciągane, ale wszystkie po obmyciu i bliższem rozpatrzeniu precz odrzucał. To samo powtórzył i z długiem okiem z rezultatem podobnym.

    Wstał więc z piersi Usa, obmył starannie swe narzędzia, i schowawszy takowe, zarzucił głowę wyżej, niż zwykle, i wyrzekł:

    — Prześwietni tojonowie i zacne tojonki! Pomimo najpracowitszych poszukiwań moich, żadnych istotnych oznak boskiego talentu szamanów w oczach tego człowieka niepodobna mi było dostrzecz; szamanem więc on nie jest, a tembardziej wielkim, i tylko forma, to jest szaty wielkiego Ojuna w oczach waszych zrobiły go takim. Możecie tedy najspokojniej męczyć go dalej.

    Tak brzmiał wyrok wielkiego znawcy szamaństwa, ale w usposobieniu tłumu zaszła dziwna zmiana.

    Czy to dość długie bierne zachowanie się w ciągu długich poszukiwań Miel-ojuna, czy też samo oglądanie owych pracowitych dociekań, a może to niezwykłe milczenie, heroizm którego teraz wszyscy spokojnie oglądać i rozważyć mogli, dość, że w duszy zbiorowej nastąpił zwrot gwałtowny przeciw niedawiiemu okrucieństwu.

    — Chwila jedna dwie i tłum, najszlachetniejszemi instynktami wiedziony, stanął po stronie ofiary.

    Na uroczystą przemowę Miel-ojuna odpowiedziało ponure milczenie i gdyby znawca mędrców mógł widzieć choć cośkolwiek poza końcem swego nosa, dojrzałby on niejedno ze spojrzeń pogardliwych, ktorem i go teraz sowicie darzono.

                                                                              XL.

    Zmienny tłum z coraz większą, gorączkową niecierpliwością zaczynał troszczyć się o losy Jurdiuk Ustuk Usa.

                                      — Czy żyje on, czy żyje jeszcze?

                                      — Żyje, żyje!

                                     — Czy nie jęczy teraz?

                                      — Milczy, jak kamień, jakby na puchach leżał!

                                      — A z oczu czyż to nie łzy mu płyną?

    — Niech Bóg broni! ależ to bydlę mądre prześwidrowało mu źrenice na wylot, więc krew wypływać zeń musi.

    Takie i tym podobne pytania i odpowiedzi, krzyżując się ze sobą, przebiegały tłum lotem błyskawicy i współczucie ku Usowi rosło, wzbierało, jak potok górski po ulewie wiosennej nie wzbiera. I w chwili owej gorączkowego, naprężonego oczekiwania z początku szept cichy, potem głośniejszy, wreszcie krzyk głośny, wrzawa prawdziwa: „Us chce wstać! Us się podnosi, już wstaje!” — wstrząsnął i przejął do żywego wszystkich.

    Niewiasty z krzykiem rzuciły się ku miejscu, gdzie on leżał, a dziewczę jasnowłose rwało się przed innemi. I przybiegły one w czas właściwy. Jurdiuk Ustuk Us usiłował podnieść się i Ary-kys z głośnym płaczem rzuciła się ku niemu i dotknąwszy czołem nóg jego, pomogła mu dźwignąć się z ziemi i podnieść zupełnie.

    I drgnęły serca tłumu na widok Usa, tak strasznie ranami okrytego i całkowicie krwią zbroczonego. Porwane ciało na rękach, piersiach i plecach, wisiało strzępami, a oczy pocięte, krwią ściekające, poruszając się w jamach zapadłych, dreszcz wzbudzały nawet w mężach twardych. Jęk boleści wyrwał się z piersi niewiast, gdy teraz, w oświetleniu jasnych promieni słońca, ujrzały odrażającą ohydę dzieła, do którego pierwsze swe ręce przyłożyły.

    Tymczasem Jurdiuk Ustuk Us, z wysiłkiem widocznym, podniósł rękę okrwawioną i dotykając miękkich włosów, podtrzymującej go, jasnowłosej Ary-kys poznał ją i wyrzekł łagodnie:

    — Niech cię Bóg błogosławi, dziecię moje, i nie pamięta ci uderzenia twego.

    I niewiasty, słysząc to, rozrzewniły się wielce i ze wszech stron wołać zaczęły.

    — Daruj i nam, przebacz i nam, o Usie!

    — Niech Bógwasbłogosławi, siostry moje — wyrzekł Us również łagodnie — i niewiasty z płaczem cisnąć się doń zaczęły, aby dotknąć rąk lub stóp jego, a matki, składając u stóp i jego dzieci małe, błagały:

    — Usie dobry, błogosław dziatki nasze! — I Us, podnosząc rękę, mówił:

    — O Wszechmocny, bądź szczodrym dla dziatek małych!

                                                                           XLI.

    Rozrzewnienie wielkie owładnęło wtedy wszystkimi i gdy już nawet na licach mężów surowych zabłysły łzy czyste, Jurdiuk Ustuk Us, jak gdyby odczuwszy to, zwrócił się w stronę, skąd płynęło dobroczynne ciepło promieni światła wieczystego i wyciągając doń ręce, okropnie okrwawione, wśród ciszy tłumu, tającego szmer oddechów, mówił powoli, głosem coraz mocniejszym:

                                      — O słońce, snuj swej przędzy cudne nici,

                                      Złocisty zwój niech strzeże każdą skroń,

                                      Z dziecięcych lat noszącą na swem czole

                                      I duszy hart, i myśli Bożej ślad!

                                          Z pomocą twą w przeciągu wieków długich

                                          Wszej ziemi lud wylęże mężów rój,

                                          Co z pieluch swych wpatrzeni w twoje światło,

                                          Jak samo ty, słońcami zechcą być!

                                      Potędze swej nieokiełznane dusze

                                      Nadadzą ruch, skupiony w myśli bieg

                                      I wyjdą w świat na harce z nocą ciemną,

                                      Skiełznani już wędzidłem wiedzy swej!

                                         Ujrzycie więc, nie wy, lecz przyszłe wieki,

                                          Szeregi tych, co jedną niosąc myśl,

                                          Jak ja tu dziś, na życia wyjdą gody,

                                          Spragnieni męk, mających zbawić was!

                                      Więc chłód i znój, co wstrząsa moje ciało,

                                      Do głębi trzew piekący niosąc ból,

                                      Perlisty pot zganiając na me czoło.

                                      Udziałem też wybrańców będzie tych.

                                          Lecz Wielki Bóg obdarzy siłą wielką

                                          Olbrzymów ród... i nigdy żadna pierś

                                          Ni słabych skarg, ni jęków małodusznych,

                                          Ściekając krwią... nie wyda ze swych ust...

                                      I przyjdzie czas... Lecz Boże! jakżeż długi

                                     Cierpienia wiek przeraża moją myśl...

                                      O Boże nasz, o Stwórco!... bądź litościw

                                      I straszna noc zalewaj światłem swem!..

                                           Lecz niema go!... tam... Boga niema wcale!...

                                          O Stwórco, gdzieżeś!?.. Gdzie światła twego moc?..

                                         I czemu znów, po tylu wiekach strasznych

                                          Ponury mrok zakrywa jutrzni blask?!..

    I Jurdiuk Ustuk Us, jak gdyby widząc ową noc, zasłonił przerażające jamy oczu swoich rękami okrwawionemi...

    I z jękiem, wstrząsającym serca obecnych, upadł on na ziemię, powtarzając głosem boleści:

                                      — O Wielki, jasny Boże, zlituj się, zlituj się, zlituj!

                                                                              XLII.

    I tłum cały, głęboko poruszony, zwrócił się również ku światłu wieczystemu i wszyscy obecni, składając ręce na piersiach i kornie chyląc głowy, zgodnie powtarzali za Usem: „O wielki, jasny Boże, zlituj się, zlituj”!

    I usłyszał Wszechmogący błagania pokorne...

    Nie uspokoiły się bowiem jeszcze serca, uczuciem czystem rozrzewnione, gdy ze środka zbiorowiska rozległ się okrzyk radosny Usa, a w ślad potem dźwignął się on sam, bez pomocy niczyjej i ręce ku słońcu wyciągając, wołał w uniesieniu:

                                      — O bracia tam!.. zwracajcie wszyscy oczy!

                                      Niebieskich wrót wrzeciądze  się rozwarły,

                                      Gwiaździsty rój blaskami słońce mroczy

                                      I życia moc zyskuje dawno zmarły!..

                                          I bogów Bóg... tam... stoi!... W świateł kole,

                                          Na górach dłoń, na głębiach oparł stopy...

                                          Z błyskawic chmur koronę ma na czole

                                          I sięga nią w najwyższe świata stropy!..

                                      I oto On... o ludzie, ślepi, niemi!

                                      Jak piękność zórz, co w rannem słońcu lśni,

                                      Piorunem grzmi, zwiastując drżącej ziemi

                                      Cierpienia kres i koniec strasznych dni!..

                                          Jak burzy grom, miażdżący siłę zim,

                                          Radosna wieść z niebieskich spada sfer

                                          I hańby srom roznosząc wszędy złym,

                                          Tym... z grobów... cześć i świata daje ster!..

                                      Słyszycie?.. brzęk?!.. On... więzy... kruszy tam!..

                                      Wyciąga dłoń... i tuli... do swych ust

                                      Znędzniałą skroń... do łona... garnie sam

                                      I kojąc jęk... rozwija z krwawych chust!..

                                          I bogów Pan... miłości zwraca czar

                                          Tu!.. w biedny kraj!.. Spojrzeniem wzywa mnie,

                                          Mych ziemskich ran ognisty chłodzi żar...

                                          I wiosny raj w me drżące ciało tchnie!

                                      „Tyś moim już!.. miłości ducha masz!”

                                      Grzmi on — Bóg mój... O ludzie, tchu mi brak!

                                      Na chmurach burz... ja..., nędzarz..., kapłan wasz,

                                      W gwiazd wchodzę rój... Blask ślepi!.. Skrzy się szlak...

                                      W purpurach zórz... przed Boga idę twarz...

                                      ...Idę, idę !...

    Zawołał wreszcie Us kilkakrotnie w zachwycie i postąpiwszy kroków parę, upadł na ziemię.

    I Wszechmogący w dobroci swej nieprzebranej dał mu śmierć lekką i tak prędką, że gdy Ary-Kys i inne rzuciły się ku niemu, aby przyjąć upadającego w swe objęcia, już on nie żył.

    Gdyby pioruny z nieba jasnego poraziły ludzi wielu, osłupienie tłumu byłoby mniejszem, niż teraz wobec tej śmierci i słów przedśmiertnych Usa.

    Drżący i niemy lud stał wobec zagadkowego zjawiska bez czucia i bez myśli.

    Niewiasty pierwsze z glośncm łkaniem rzuciły się do trupa okrwawionego, pociągając za sobą wszystkich.

    Zgodny poryw ducha ludzkiego postawił odrazu Jurdiuk Ustuk Usa na wysokim piedestale czci powszechnej.

                                                                          XLIII.

    I wówczas, gdy wszyscy trwożnie zbili się około trupa, groźny rozkaz: „Rozstąpcie sic!” zmusił wszystkich do obejrzenia się i trwoga blada wybiła na lica, gdy ujrzano starą, tajemniczą szamankę, zawsze gdzieś w tajdze głębokiej przebywającą, babkę „Jueriu”. Przejście dano jej szerokie i stara kapłanka na swój wielki kosztur, ciężko się opierając, wysoka, jak męże, groźna, jak wojownicy i straszna, jak tylko wielcy szamani bywają, zrobiwszy kroków kilkanaście, raptem znalazła się przed okrwawionem ciałem Usa. Krzyk nieludzki rozdarł powietrze. Szamanka rzuciła się ku ciału i sprawdzać przedewszystkiem zaczęła czy życie nie tli w nim jeszcze, ale ciało Usa, krwi wielce pozbawione, już zimnem było.

    — Co to jest, kto to zrobił? — wołała ona głosem wielkim, i powiódłszy wzrokiem po tłumie milczącym, zasromanym. — To wy, zbrodniarze! — dodała, —gdzie Jueriu, gdzie Jueriu?! — wołając.

    Ludzie rozstąpili się i Ary-kys, łagodnością, okazaną jej przez Usa, ośmielona, wskazując ręką na wzniesie wyrzekła pocichu:

    — Tam babulu.

    Szamanka żywo sunęła we wskazanym kierunku i po chwili drugi krzyk boleści przeszył serca obecnych. Ale straszniejszym był jej jęk głęboki, rykiem matki lwicy wobec lwiąt pobitych rozlegający się wśród ciszy grobowej.

    Nie napróżno jednak stara szamanka była kapłanką bogów wielkich; wkrótce potem zcichać zaczęły jej jęki głębokie i kapłanka, odnalazłszy przy „Jueriu” dziecię kwilące, tulić je do łona zaczęła i może jego niedolą rozrzewniona, zapanowała nad własną. I brzmiał jej głos surowy łagodnie, gdy ciało Usa obok „Jueriu” swojej złożyć rozkazała, i głosem cichym i tkliwym, usiadłszy przy nich, taką skargę zawiodła:

                                      — O Wszechmogący, O Ukochany,

                                      Dlaczegóż zsyłasz bóle bez miary

                                      I chociaż siły zmniejsza wiek stary,

                                      Wciąż głębsze zadajesz rany?

                                          Płomieniem suchym gore me oko,

                                          Już zeń nie spłyną ulgi łzy czyste,

                                          Oddawna wyschły zdroje rzęsiste

                                          W oczach zapadłych głęboko...

                                      Łzy wyschły w oczach, a myśl drętwieje

                                      Z bólu, co szarpie znędzniałe ciało...

                                      Hej, bladolica, czemuś rozwiała

                                      Ostatnie życia nadzieje?!..

    — Ostatnie życia nadzieje... — powtórzyła szamanka i umilkła zupełnie.

    Widocznie jednak skarga żałosna przyniosła jej ulgę, gdyż wkrótce zwróciła się ona do tłumu i przenikliwością kierowana, skinęła na dziewczę jasnowłose, rozkazując jej, aby po porządku opowiedziała, co i jak było.

    Roztropna Ary-kys wyłożyła rzecz zwięźle i prędko, tembardziej, że szamanka, wiekiem stuletnim przez bogów obdarzona, rozumną była nad podziw i z paru słów domyślała się reszty, nakazując mówić o dalszem. Dziwnie zachowywała się stara szamanka wobec strasznej opowieści. Chwilami zapadłe jej oczy ożywiały się i błyszcząc ogniem młodości, płomienie miotały, chwilami — zapadały nito w ziemię zczerniałą i nito oczy zmarłego, stawały się straszne, ponure. Gdy jednak Ary-kys, opowiadając o przedśmiertnem widzeniu Usa, dodała, że wielu widziało, jak dusza jego wzniosła się ku niebiosom, gniewem zapłonęły lica szamanki:

    — O! czemużeście wprzód nie dostrzegli nigdy duszy jego! — zawołała ona z goryczą i znowu wielce wzburzona, niezrozumiale mówić zaczęła. Trwało to jednak tylko chwilę. Uspokojona zupełnie, kazała ona obok jurty złożyć stos szeroki i przenieść nań zwłoki Usa i Jueriu, resztą drzewa, jakie tylko było w pobliżu, obłożyć i stos i jurtę, wciąż nagląc pracujących najchętniej do większego jeszcze pośpiechu i powtarzając jedno bez przerwy:

    — Nie dam wam ich, nie dam!

                                                                       XLIV.

    Gdy wszystko przygotowanem zostało, wielka szamanka, ująwszy kosztur, poszła wokół stosu i jurty i zatrzymawszy się naprzeciw słońca, zawiodła:

                                      — Boże, coś mi dał przeżyć sto wiosennych roztopów,

                                      Wiesz, że służąc Ci wiernie, wdzięcznam była za wszystko,

                                      Nic nie pragnąc dla siebie, niosłam prośby za ludzi...

                                      Dziś więc stojąc nad grobem, z sercem ciężko skrwawionem,

                                      Gdy mi oczy zapadłe ból wyżera surowy,

                                      Błagam, słuchaj łaskawie prośby mojej ostatniej,

                                      O wielki, jasny Boże, zlituj się, zlituj się, zlituj!

    Powtórzywszy to wezwanie z każdej strony świata, szamanka zapaliła stos, a gdy suche drzewo, odrazu wybuchając ogromnym słupem ognia i dymu, objęło wkrótce i jurtę całą, sędziwa kapłanka, chodząc powoli wokół ogromnego ogniska, przystawała zawsze ze strony słońca i zwracając się doń, zawodziła za każdym razem jeden ustęp:

                                      — Wichry górne i chłodne zawróć z drogi wytkniętej,

                                      Niech nie spędzą nad nami chmur, deszczami brzemiennych,

                                      Lecz gdy spalą się martwe szczątki dzieci mych drogich,

                                     Huraganu porywem wznieś je, Boże, ku sobie,

                                      W podniebiesia wysokie, błękitne!..

                                      ...Tam je chmury przytulą; stamtąd z gromy swojemi

                                      Rzuć je deszczem ognistym na te czoła miedziane,

                                      Sromem mordu niech palą te stworzenia plugawe,

                                      Co, jak nędzne robactwo, tyją całe stulecia

                                      Pracą mrówczą i myślą zgładzanych!..

                                      ...O, wysłuchaj, Przedwieczny, co się dzieje na ziemi!

                                     Tu dziś piętnem sług twoich — pasmo cierpień wymyślnych,

                                      Którem z dziką rozkoszą darzą skrzętni oprawcy

                                      Każdą swoją ofiarę, póki drgnienie ostatnie

                                      Rozbestwienia dzikiego me przerwie!..

                                      ...Wtedy ręce skrwawione, rzeźbią groby misterne...

                                      Zamęczonym okrutnie stypy sute sprawiają

                                      I kraczący nad żywym, głośno kadzą zmarłemu,

                                      Oplwanego bez winy, czczą hezmyślnie po śmierci

                                      Fanatyczni czciciele umarłych!..

                                      ...Przerwij więc, o Litościwy, pasmo cierpień zbyt wielkich.

                                      Życiem trojga pokoleń, juz przeżytem przezemnie,

                                      Świadczę wobec tych trupów, że nadludzkie wysiłki

                                      Zawsze zmoże zwycięsko każdy zbrodniarz rozumny,

                                      Wyzyskując głupotę mówiących!..

                                      ...Bądź więc dla nas  miłościw, znieś cierpienia bezpłodne!

                                      I niech pamięć o czystych, wiernych Tobie na ziemi,

                                      Którą tu przechowują świctokradzkie grobowce,

                                      Ginie odtąd, nie mamiąc wieńcem sławycierniowej,

                                      Nowych ofiar instynktom krwiożerczym!..

                                      ...O wielki, jasny Boże,

                                      Nie chcę czci od morderców!

                                      Bądź miłościw nieszczęsnej,

                                      Weź te szczątki do siebie

                                      I nie bezcześć ich czcią tych obłudnych!..

    Powtórzywszy zwrot ostatni z każdej strony świata, szamanka niepomiernie rozżalona, mówić przestała; łkania suche dusiły ją, chociaż jednak jej usta jeszcze poruszały się żywo, a oczy groźnie zwracały się do tłumu, nie usłyszano już od niej ani jednego słowa.

    Po chwili, tuląc dziecię do łona, siedziała już ona nieruchoma, patrząc w buchające płomienie.

    Nikt nie ośmielał się przerywać milczenia.

    Martwa cisza zapanowała nad gwarem niedawnym; nawet świergot ptastwa, wystraszonego ze swych kryjówek potężnemi słupami ognia i dymu, umilkł zupełnie, i tylko trzask ognia i skwierczenie palących się zwłok Jueriu i Jurdiuk Ustuk Usa słychać było na rozległej równinie.

    Gdy spaliło się wszystko, szamanka. pomodliwszy się do słońca, ruszyła ze swym ciężarem niewielkim ku tajdze. Pilnie patrzono za nią, i gdy wnętrze puszczy ciemnej skryło ją ostatecznie, kamień ciężki spadł z serc obecnych.

    Wszyscy natychmiast otoczyli zgliszcze, i chociaż nikt z nikim się nie zmawiał, ale jak gdyby spełniając wolę ogólną, Ary-kys stanęła na przedzie niewiast i We-tojón na czele mężczyzn i społem zawiedli pieśń błagalną do ducha Usa, prosząc go o  przebaczenie i święcie mu przyrzekając spełnienie jego przedśmiertnego nakazu.

    Lżej zrobiło się wszystkim po modlitwie i jak gdyby nieco pocieszeni rozeszli się do ognisk swoich.

                                                                 ---------------

    I wszystkie podania zgodnie opowiadają, że widać Bóg bogów nie przychylił się do prośby starej szamanki, niepomiernie bólem rozżalonej, ale miłościwie wysłuchał pokornej prośby Jurdiuk Ustuk Usa.

    Od czasu do czasu bowiem to tu, to owdzie w pustynnej i dzikiej ziemi jakuckiej zjawiały się wieści o wciąż nowych nauczycielach, sprawę umoralnienia ludzi prowadzących. I chociaż ciężką i ciernistą bywała droga następców pierwszego mistrza, nikt z nich nigdy, jak to Us przepowiedział, z drogi swej nie zboczył i nie złorzeczył ludziom nierozumnym, lecz każdy wdzięczny byl niebiosom za to, że mu łaskawie zrozumienia celów życia udzieliły.

    I błogosławił Bóg bogów pracy gorliwej. Na „Ysechach” t. j. Wielkich Świętach wiosennych do składania ofiar bogom, lud zawsze wybierał młodzieńców, nie znakomitych rodem, nie pięknych, lecz tylko duchem i myślą czystych.

    I żaden prawy jakut, dopóki zachowywanym był obyczaj stary, nietylko nigdy nikogo nie zabił, ale i nie bił — ani żony, ani tembardziej dziecka małego, a nawet ani konia, ani bydlęcia.

    Petersburg, 1900 r.

    -----------------------------------------

    1) Wielki Bóg. Wszystkie wyrazy jakuckie mają akcent na ostatniej sylabie.

    2) Dosłownie: Wielki pan djabeł.

    3) Jueriu = radość; podobnego rodzaju imiona są często używane, jako imiona własne, szczególniej dla dziewczyn.

    4) Ojun = Szaman, t. j. kapłan, wieszczbiarz, czarownik itd.

   5) Tajgą nazywją się w Syberyi wielkie lasy wogóle.

    6) Kobiety na równi z mężczyznami spełniały i spełniają obowiązki kapłanów, nieraz ciesząc się większym rozgłosem.

    7) Ysech święto wiosenne ze śpiewami, tańcami i igrzyskami

    8) Mówić po kangałasku znaczy zupełnie to samo, co nasze ludowe „po niemiecku”, „słuchać niemieckiego kazania”, to jest, mówić językiem niezrozumiałym. Ród kangałaski jest pochodzenia mongolskiego i zapewne ilość długo używal języka macierzystego. Jeżyk jakucki, jako czysto-tatarski, jest zupełnie inny.

    9) W ziemi jakuckiej dotychczas zdarzają się wypadki doszczętni wymierania całych rodów, liczących po 100 i więcej głów nawet.

    10) Tangara — Bóg.

    11) Tangara saryacha znaczy: dnieje, świta, w języku zaś pieśni i modlitwy dotychczas znaczy: Bóg się zjawia, Bóg się rodzi.

    12) Ary-kys, dosłownie znaczy: jasna dziewczyna.

    /Adam Szymański. Z Jkuckiego Olimpu Jurdiok Ustuk Us. Baśń. Nakładem autora. Kraków. 1910./

 

 

    Адам Иванович (Янович) Шиманский род. 16 июля 1852 г. в Грушнево (около Семятич) Бельского уезда Седлецкой губернии Царства Польского Российской империи. В 1872 г. поступил на юридический факультет Варшавского университета, который окончил в 1877 г. со степенью кандидата права. В годы учебы вступил в ряды молодежной патриотической организации. 18 марта 1878 г. арестован в Варшаве, откуда 18 апреля 1879 г. по Высочайшему повелению выслан в административном порядке на 4 года в Восточную Сибирь. Предписанием генерал-губернатора от 28 февраля 1879 г. назначен на жительство в г. Якутск, куда был доставлен 24 июня 1879 г. В годы ссылки Шиманский занимался сбором материалов о Якутской области и ее жителях. С 9 сентября 1885 г. подчинен негласному надзору полиции, с воспрещением въезда в пределы Царства Польского. Переехал на жительство в г. Харьков, где занимался литературным трудом и адвокатурой. В 1887 г. получил разрешение проживать в Санкт-Петербурге. В январе 1895 г. получил разрешение въезда в пределы Царства Польского. С началом Первой мировой войны переехал на жительство в Москву, где после короткой болезни умер 25 марта 1916 г. и был похоронен на Лефортовском кладбище.

    Дэса Сядлец,

    Койданава

 


 

 

    /vvedenskoe.pogost.info/displayimage.php…/