piątek, 20 stycznia 2023

ЎЎЎ 5. Мартося Ксёнжка. Кніжнік Марыян Абрамовіч з Верхаянску. Ч. 5. Койданава. "Кальвіна". 2023.









 

                                      БЕЛАРУСКІЯ (КРЫЎСКІЯ) ДРУКІ Ў ТЫЛЬЗІЦЕ

    Едучы, у пачатку гэтага году, поездам праз Нямеччыну, пазнаёміўся я з Марцінам Янкусам, старым літоўскім дзеячом Прускай Літвы і адным з першым літоўскіх друкароў. Пан Марцін Янкус расказаў мне вельмі цікавую гісторыю аб беларускіх (крыўскіх) друках у Тыльзіце.

    Вясной 1892 году перайшоў без дакумэнтаў расійска-нямецкую граніцу малады чалавек (гадоў 23-25), які назваў сябе Антонам Абрамовічам і зьвярнуўся да літвінаў у справе наладжаньня друку беларускіх брашур у Тыльзіце. Выдавецтва было хутка наладжана за кошты, якія надыйшлі Абрамовічу з Менска. У друкарні (цяпер яшчэ істнуючай) Шэнка, былі надрукаваны 3-4 першыя брашуры лацінскімі літарамі. У ліку надрукаваных брашур у Шэнка быў лемэнтар і яшчэ нейкія дзьве брашуры, агалоўкаў каторых п. М. Янкус цяпер не памятае.

    Пасьля п. Абрамовіч перанёс сваю работу ў друкарню п. Янкуса дзе надрукаваў тры кніжачкі, з якіх п. Янкус памятае два агалоўкі: “Ян Ськіба”, апавяданьне і “Дзядзька Антон”, такжа апавяданьне.

Брашуры былі перапраўлены нелегальнай дарогай цераз расійска-нямецкую граніцу і пазьней перасланы пачтовымі пасылкамі ў Менск. Пасьля гэтага п. Абрамовіч выехаў у Швайцарыю.

    Я ў прадоўжаньні маей працы ніразу не сустрэў ніводнай з гэтых брашур. Знаю, што яны такжа нікому неведамы з нашых бібліографаў. Тымчасам выхад іх з друку не падлягае запярэчаньню, бо маюцца жывыя і навочныя сьведкі. Павінны жыць яшчэ людзі, (бо-ж гэта нядаўныя часы) каторыя былі ініціятарамі гэтага выдавецтва. Дзеля гэтага прашу беларускія часопісі апублікаваць гэту ведамку з просьбай каб адгукнуліся тыя, хто бліжэй ведае гэту цікавую справу.

    В. Ластоўскі

    /Крывіч. Месячнік літэратуры, культуры і грамадзкага жыцьця. № 1 (11). Студзень-чэрвень. Коўна. 1926. С. 106./ 




 

                                                 CENTRALNY ZARZĄD ARCHIWALNY

                                        W ODRODZONEJ RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ

    ...Nie ulega wątpliwości, iż względy polityczne w większej mierze, niż wzór francuski, zadecydowały o tern, że art. 26 Dekretu „o tymczasowej organizacji władz naczelnych w Królestwie Polskiem” z dn. 3/1 1918 (Dz. Pr. Król. Pol. Nr. 1, poz. 1) opiekę nad archiwami przekazywał Ministrowi W.R. i O.P. i Wyznań. Odrazu w pierwszym dekrecie Rady Regencyjnej uwidoczniła się ciągłość pracy nad organizacją archiwów państwowych polskich, pracy rozpoczętej przez Departament Polityczny i Komisję Archiwalną T. R. S. Pierwszy dekret Rady Regencyjnej kładł fundamenty tej organizacji, wyznaczał zwierzchnika służby archiwalnej w osobie Ministra W.R.i O.P., nie tworzył jednak z natury rzeczy, organów, przez które Minister mógłby wykonywać swą władzę w zakresie archiwalnym. To musiało być dalszym etapem organizacyjnym. W Rządzie inicjatywa dalszej budowy służby archiwalnej wychodzi od Ministra Opieki Społecznej i Ochrony Pracy Staniszewskiego, który w piśmie swem do Ministra W.R. i O.P. z dn. 18/XII 1917 Nr. 443 „uprasza gorąco M-stwo W.R. i O.P., jako instytucję kompetentną, o zajęcie się sprawą” archiwów i rozpatrzenie wniosków odpowiednich, zawartych w załączniku do wspomnianego pisma. Inicjatywa ta nie pozostała bez skutku. Już bowiem w styczniu 1918 r. p. minister Ponikowski utworzył w Ministerstwie W.R. i O.P. referat do spraw archiwalnych, powierzając go p. Stefanowi Ehrenkreutzowi. W lutym prace nad zorganizowaniem służby archiwalnej w Ministerstwie postąpiły naprzód. Referat w tym miesiącu przekształcił się w Wydział Archiwów Państwowych z p. Ehrenkreutzem na czele; do wydziału weszli stopniowo: 1/III Antoni Rybarski, 1/IV Marjan Abramowicz, Wincenty Łopaciński i Anna Unszlichtówna, jako sekretarka...

    [S. 6.]

    ...Jeszcze za czasów okupacji, gdy po Pokoju Brzeskim otworzyła się możliwość komunikacji z Rosją Sowiecką i gdy władze polskie otrzymały bliższe wiadomości o pracach Komisji Likwidacyjnej w Petersburgu i Moskwie, powstała przy W.A.P. Komisja inwentaryzacji zabytków kultury wywiezionych do Rosji. Komisja składała się z przedstawicieli władz państwowych, instytucyj społecznych i naukowych. Na posiedzeniach Komisji ustalono ogólny zakres prac inwentaryzacyjnych. Działalność Komisji, z powodów od władz polskich niezależnych, nie wydała praktycznych rezultatów w zakresie otrzymania od R.S.F.S.R. jakichkolwiek archiwaljów lub zabytków. Usiłowania wszelkie w tym kierunku rozbijały się o nieżyczliwe stanowisko władz okupacyjnych oraz o rozpaczliwy stan środków transportowych w Rosji. Aby należycie zbadać stan rzeczy w Moskwie, Ministerstwo W.R. i O.F. w porozumieniu z Frezydjum Rady Ministrów i władzami okupacyjnemi wydelegowało do Rosji w misji urzędowej p. Marjana Abramowicza, archiwistę objazdowego W.A.P. Delegat przebywał w Moskwie i Petersburgu od 4/X 1918 do 25/1 1919, ukrywając się w końcu swego pobytu przed grożącem mu aresztowaniem. Wojna polsko-rosyjska wszelką akcję w zakresie odzyskania od Rosji naszych dóbr kulturalnych przerwała ostatecznie. Dopiero Traktat Ryski stwarzał nowe stosunki między Polską i Rosją, stosunki będące przedmiotem osobnych rozważań w zeszycie niniejszym...

    [S. 11-12.]

    A. Rybarski.

    17/XI 1926.

 



 

                                                                                 V.

                                                                         ССЫЛЬНЫЕ

    ...Физическим трудом занимались тут не только профессиональные ремесленники: большинство ссыльных, несмотря на свое прошлое, становились здесь мастерами на все руки. Так, М. И. Абрамовичем и Б. А. Веселовским построена большая юрта, при которой долго была метеорологическая станция, на которой до самого последнего времени велись наблюдения также ссыльными [* Теперь метеорологическая станция находится при школе, а эта юрта пришла в ветхость.]. Юрта эта долгое время служила квартирой для ссыльных. Ф. И. Цобель проложил дорогу к Яне в пункте, где она ближе всего подходит к поселку. К. Ф. Петкевич [* К. Ф. Петкевич, пробывший в Верхоянске 8 лет, вернувшись на родину, через некоторое время был осужден на каторгу. В 1912 году он вышел на поселение в Киренский уезд. Иркутской губ.], страстный охотник, научил местных жителей одному способу рыбной ловли, которым они пользуются и теперь...

    Постепенно у старых ссыльных составилась хорошая библиотека, которая помешалась в юрте, построенной Абрамовичем и Веселовским. К сожалению, эта библиотека была расхищена после 1905 года...

    /В. Ногин.  На полюсе холода. Москва. 1927. С. 108, 109./

 








 

                                                              MARJAN ABRAMOWICZ

    Nie mam zamiaru pisać dokładnego życiorysu zgasłego Marjana Abramowicza, lecz jedynie czysto osobiste o nim wspomnienie. To mnie uwalnia od obowiązku nekrologowego patosu i zezwala na weselszy toks wobodnej opowieści. Postać olbrzyma, o którym mam pisać, widzę w barwach kwiecistych i zawsze wesołych. Wysuwają się ze mgły sennej dawne, w niepamięci zanurzone lata. Bujne, zawsze dowcipkujące bractwo polskich studentów w Zurichu zbiegło oto wieczorem z góry Oberstrassu do Franciska-nerkeller, albo do ,,Kropfa”, ażeby zakończyć swój w laboratorjach dzień roboczy kuflem monachijskiego piwa, nasłuchać się nowych dykteryjek od Włodka, ,,Lilka”, Ratynia i innych. Do tego „obozu” przyłącza się od sąsiedniego stolika w zadymionej sali inny „obóz”, gdzie Jodek proletarjatu głosi swe teorje partyjne i koronowo-piwne, gdzie „Felek” wygraża burżuazji chudą pięścią i potrząsa barykadami włosów, nawisłemi demonicznie nad krzywizną binokli. Gwar, wrzawa, śmiech, kłótnie, paradne dowcipy. Wśród natłoku młodych (o, tempom!) twarzy uśmiecha się wyrozumiale cichy „Pawcio", poważny już asystent przy katedrze wielkiego profesora chemji, milczy zawzięcie mały, chudy, nikły Edward Abramowski, o oczach mgłą mistyczną zawleczonych, peroruje długowłosy fanatyk Machaj i przechadza się majestatycznie olbrzym o klasycznych kształtach i regularnych, ślicznych rysach twarzy, ozdobionej łagodnym, nieustępliwym uśmiechem — Marjan Abramowicz. Kiedy hulaszcza kompanja, której wszystkich uczestników nigdybym nie wyliczył, po wyłonieniu ostatnich „rapów” ze śpiewem wraca na strome zbocza Oberstrassu, po spadzistych chodnikach i pochyłych schodkach, temu i owemu z fizyków nogi nie służą. Wówczas „niedźwiedź" Abramowicz dopomaga ramieniem, a najbardziej piwnie omdlałych poprostu wnosi na górę. Sam nic nie pił i nie jadł na dole. Mięsa wogóle do ust nie brał, równie jak wszelkich alkoholów, a przez cały czas pobytu w Zurichu żywił się, pijąc na dobę jedną szklankę mleka i spożywając jedną bułkę. Nie ze skąpstwa bynajmniej, ani dla zaoszczędzenia kapitałów, lecz dla poskromienia nadmiaru niedźwiedzich sił ciała. Siły bowiem miał olbrzymie. Jeżeli zbyt długo zalegał w łożu, gdy rankiem wesołe franty wyruszały na wykłady z mieszkania ,,bei Frau Angst” na Stapferwegu, rzucano się gromadnie na niedźwiedzia z kijami od firanek, z kształtu do ułańskich lanc podobnemi, i próbowano wykłuć go z legowiska. Ale źle się to zazwyczaj kończyło. Niedźwiedź był łagodny, jak gołąb, i cierpliwy, jak baranek. Cichym porykiem odpowiadał na napaść pigmejów, lecz skoro sprawa dosięgała swego kresu, jednym chwytem winkelridowskim wydzierał lance z małych dłoni i przepędzał hałastrę na cztery wiatry.

    Zachodziło pytanie, co ten Ursus porabia w Zurichu, Genewie, Paryżu? Uczył się tego i owego, chodził na rozmaite wykłady, lecz przedewszystkiem nabierał szczególnej wiedzy i tchu do tańca z prawdziwym niedźwiedziem świata.

    Późniejsze moje zetknięcie się z tymże Marjanem Abramowiczem nastąpiło w Krakowie. Mieszkaliśmy ,,kątem”, wspólnie przy ulicy Zielonej, wlokalu nieumeblowanym, sypiając po bratersku w sześciu, pokotem na ziemi. Lokal ów był mieszkaniem, jeżeli się nie mylę, Bronisława Szwarcego, jednego z twórców i ojców roku sześćdziesiątego trzeciego, bohatera, który odsiedział był siedem lat w Szlisselburgu i dwadzieścia pięć lat na Sybirze, a podówczas zawitał na stałe do Krakowa. Stary, siwobrody kryminalista był surowy i twardy, trzymał nas w ryzach i na żadne zbytki nie pozwalał. Pierwsze miejsce w hierarchji lokatorów zajmował Antoni Hempel, possessionatus, który po wysiedzeniu się w cytadeli warszawskiej pomknął był na wypoczynek do Paryża i wiele nam opowiadał o rozmaitych „karboklach”. Drugim był Ignacy Domagalski, świeżo właśnie puszczony z tejże cytadeli, który zwiał do Krakowa. Trzecim doktór Hyżycki, kończący podówczas swą medycynę. Czwartym byłem ja, po powrocie ze Szwajcarji. Piątym Abramowicz, lokator przygodny, niestały i przelotny. Piękne to było życie pod patronatem starego Szwarcego! Przez lokal przewijało się wiele gości, wszelaka radykalja warszawska, krakowska, lwowska i inna, która jeszcze podówczas nie rozpadła się na socjałów i endeków, lecz żyła razem, zagryzając się dysputami w ciasnych lokalach. Było to bytowanie jakgdyby w wysokich górach, u tego samego lodowca, skąd z czasem z tychże kropel, we dwie przeciwne sobie strony świata miały popłynąć samoistne, odmienne rzeki. Częstym gościem w apartamentach przy ulicy Zielonej bywał dr. Zygmunt Kostkiewicz, podówczas administrator Nowej Reformy. Grasowaliśmy po rozmaitych zebraniach w mieście i przemierzaliśmy okolicę starego grodu. Pewnego wiosennego dnia Marjan Abramowicz zaniósł mię na ramieniu spory kawał drogi i na szczyt kopca Kościuszki, ponieważ nie mogłem mu dotrzymać kroku w szybkim pochodzie. Kiedyindziej, pamiętam, pojechaliśmy w drugie święto Wielkiej nocy do pewnego ziemianina. Dwór stał niemal na samej granicy dawnego „Królestwa". Szlachcic podejmował nasz zespół doskonałym węgrzynem, to też, rozsiadłszy się na ganku, wyśpiewywaliśmy „obieszczykom", przechadzającym się w odległości kilkudziesięciu kroków od dworu, wszystkie pieśni „buntownicze”, jakieśmy tylko umieli. Wracaliśmy do Krakowa nocą, drabiniastym czterokonnym wozem, dobrze podochoceni i głośno wyśpiewujący. Świecił księżyc i szeroka bita droga bieliła się na dalekiej przestrzeni. Aliści Marjan Abramowicz w wielkiej podwawelskiej alei począł śpiewać rosyjską pieśń rewolucyjną: „Tam w Sibiri druzja umirajut za nas“. Zygmunt Kostkiewicz, niezrównany inspirator i organizator tylu spraw narodowych, nie wytrzymał. Podwawelskie serce krakowianina, zwanego „Kobzarzem”, wzdrygnęło się na sam dźwięk mowy rosyjskiej. Począł najprzód dobrotliwie, mrukliwemi, kobzarskiemi sposoby, wymyślać niedźwiedziowi, a później walić go pięściami po plecach. Cóż to mogło pomóc ? Cóż pomogło, że mizerny krakowianin miotał w przybysza z Moskwy wszelkie wymysły i rady: — Moskalu! Kacapie! Odszczepieńcze! Wstydź się! Opamiętaj się! Popraw się! Nawróć się! — Niedźwiedź przygniótł „Kobzarza” wielkiemi łapami, postawił na nim stopę, gdy go już wtłamsił na samo dno wozu i śpiewał dalej. Potężny jego głos daleko leciał po przedwiosennych polach, po falistej ziemi krakowskiej.

    Majątek wędrownego ,,kacapa” składał się z jednego ozdobnego koszyczka, który stał na wierzchu pewnej starej szafy w mieszkaniu Zygmunta Kostkiewicza przy Szewskiej ulicy. Nikt, oczywiście, do wnętrza koszyczka nie zaglądał i nikt się nim nie interesował, gdyż w tem mieszkaniu wiele mieściło się depozytów, pozostawionych przez wędrownych królewiaków. Z czasem mały koszyczek Marjana Abramowicza odegrał wielką rolę w dziejach wolnego niegdyś miasta Krakowa. Potężny młodzian, właściciel koszyczka, przechadzający się po linji A - B, budził niemałe zainteresowanie wśród szykownej młodzieży, zgrabnych austrjackich oficerów i całej dobrze odzianej i doskonale myślącej publiczności. Miał on na sobie — (nie mówmy o butach!) — spodnie u dołu za krótkie, nie sięgające do kostek, a u góry również za kuse, nie zdolne zakryć peryferji doskonale okrągłego brzucha. Na wszelkie interpelacje, skąd pochodzą spodnie tak dalece opięte, posiadacz ich odpowiadał niechętnie i lakonicznie, iż są ,;z Zurichu”. Kamizelka pochodziła najwidoczniej z innego kantonu, była najwidoczniej ,,z Genewy”, gdyż unikała styczności z dolnem odzieniem na obszarze wyżej powołanego żołądka. Jeżeli wymienione już szczegóły przyodziewku Marjana Abramowicza, łącznie z marynarką, były przeniesione na jego herkulesową postać z jakichś pokrak emigracyjnych, w wolnych górach Helwecji czatujących na zgon caratu, to kapelusz miał takie skrzydła, że mógłby niemi nakrywać jakąś całą owoczesną ,,partję”, a musiał być chyba spadkiem po Bakuninie. Kolorowa koszula o nadmiarze gorsów w miejscach najmniej spodziewanych i ogromna w ręku buława — nie mogły nie zwracać na postać młodocianego „nihilisty” uwagi krakowian i krakowianek. Figurą tą zainteresował się żywo przedewszystkiem jeden z wiele obiecujących doktorów praw, podpór tronu i ołtarza, pracujących z zapałem w owoczesnej krakowskiej policji. Doktór praw począł chodzić krok w krok za wielkim młodzianem w kolorowej koszuli i snadnie wypatrzył, iż tenże najczęściej wstępuje w gościnne progi domu i mieszkania Zygmunta Kostkiewicza na Szewskiej. Szacunek, jakim się w całem mieście cieszył administrator „Nowej Reformy”, — szacunkiem, lecz obowiązek policjanta obowiązkiem naj pierwszym w rzędzie cnót austrjackich, zaprzysiężonych w obecności Delegata Namiestnictwa z palcami wznieśionemi do góry. Doktór praw w towarzystwie Bogu ducha winnych szpiclów, tudzież łapaczów i drabów naszedł pewnego pięknego poranka zanadto gościnne mieszkanie Zygmunta Kostkiewicza i gruntownie w niem wszystko obejrzał. Nie oszczędzono pokoju czcigodnej matki, ani kuchni, gdzie bogobojna służąca, codziennie od niepamiętnych lat przystępująca do Sakramentu Ołtarza, popadła w stan niebezpiecznego osłupienia, gdy przetrząsano zawartość jej skrzyneczki. Jak na złość nic godzącego ani w tron, ani w ołtarz — nie znaleziono. Dopiero w ostatnim pokoju, gdzie właśnie kopciła papierosy rozmaita królewiacka zbieranina, stanęła na drodze do zupełnego oczyszczenia ze strasznych podejrzeń — stara szafa, a na niej misterny obcokrajowy koszyczek. — Czyja to szafa? — zapytał doktór praw. — Moja, — zeznał doktorant Zygmunt Kostkiewicz. — Co pan w niej ukrywasz zakazanego? — łaskawie dowiadywał się stróż prawa, nie chcąc zbyt naciskać przyszłego — daj Boże! — kolegi doktora. — Oprócz spodni, kamizelek i bielizny nic w niej nie ukrywam. Same objekty lojalne. — Czy ten na górnym gzymsie koszyczek jest także pański? Nieszczęście chciało, iż przesadnie zawsze prawdomówny „Kobzarz” wycharczał: — Nie.

    Pan komisarz zbadał zawartość koszyczka — i zdrętwiał. Ręce mu się zatrzęsły, zęby poczęły szczękać, włosy stanęły dębem. Przepisy do fabrykowania bomb, rewolwer, naboje, broszury jakichś straszliwych zuryskich i genewskich internacjonałów, odezwy, proklamacje socjalistów, nihilistów, niemal samego djabła. Prawdomówny Zygmunt Kostkiewicz został wśród powszechnego płaczu rodziny i służby, w biały dzień aresztowany i przez Bogu ducha winnych szpiclów, łapaczów i zbirów powleczon wskróś miasta i osadzon pod Telegrafem. Zatrzęsło się od plotek biskupie miasto. Ze zgrozy zadrżała w posadach Nowa Reforma. Zazgrzytał radośnie staremi zębcami ,,bratni organ” Czas i inne „bratnie” organy. Internacjonał! Rewolucja! Spiski! Bunty!

    Tymczasem bystronogi Marjan Abramowicz, nic a nic nie wiedząc, co się przydarza na Szewskiej ulicy, spełniał swe ulubione przedsięwzięcia. Z mieszkania przy ulicy Zielonej pomknął na parę dni przedtem do Królestwa. Przedostawał się do Przywiślańskiego kraju, oczywiście, bez paszportu, skacząc w biegu do odchodzącego pociągu w Granicy, w Aleksandrowie lub na innej jakiejś stacji wraz z ładunkiem „bibuły”, którą transportował. Sławne były jego lwie susy z jednego pociągu do drugiego w biegu. Woził zaś i nosił „bibułę” wszelkiego rodzaju: „patrjotyczną” i socjalistyczną, byleby uderzała w carat. Niezawsze jednak te karkołomne skoki były możliwe. Czasami na stacjach granicznych „konjunktura” była tego rodzaju, iż należało co prędzej wynosić się z tych okolic. Wtedy przedostawał się do zakazanego wnętrza Królestwa mokrą granicą, jużto przebywając graniczne jeziora kędyś od strony owoczesnych Prus, jużto przepływając Wisłę. Pewnego razu przesiedział pół dnia w szuwarach jeziora, zanurzony w wodę po głowę, trzymając nad tą głową swą bibułę i sławetne ubranie. Najczęściej jednak gruntował Wisłę w jej płytkich miejscach, w okolicy komory Rataje. Rozbierał się do naga w wiklach galicyjskiego brzegu — odzienie, kapelusik i pakiet z bibułą podtrzymywał nad głową lewą ręką — i szedł wodą, po głowę zanurzony, wprost na osypiska tamtego brzegu. „Obieszczyk” moskiewski siedział zazwyczaj na tym wysokim brzegu, drzemiąc lub wyłapując na sobie kąśliwe insekty. Przemytnik druków wolnościowych i wyzwoleńczych podsuwał się niepostrzeżenie pod brzeg wysoki, wychodził z wody, skradał się wukos i wreszcie wprost szedł na „obieszczyka”. Zanim tamten oprzytomniał albo go dojrzał i spostrzegł, napastnik chwytał leżący karabin albo gigantyczną swoją siłą wydzierał go z rąk oniemiałego sołdata. Pod grozą zakłucia na miejscu żołnierz milczał. Abramowicz zabierał karabin i lwiemi skokami dopadał pacanowskich zarośli na łęgach albo rytwiańskich wielkich lasów. Karabin ciskał w krzaki, ubierał się i szedł w głąb ojczyzny, którą poznawało się wówczas, jak to świetnie określił Liciński, — „po napisie w cudzoziemskim języku”. Właśnie wtedy, gdy w Krakowie dokonała się i obiegała miasto wielka „senzacja”, — „Moskal i Kacap” w jednej osobie przemierzał małopolskie pola i lasy, zdążając ku Warszawie, ażeby „powąchać, jak to tam współrodacy śmierdzą z wielkiego strachu przed Hurką i Apuchtinem”.

    Ludwik Krzywicki w swem wspomnieniu o Marjanie Abramowiczu nazwał go „wolnym strzelcem” wszystkich ówczesnych partyj politycznych, wszelkiego ruchu wolnościowego, jaki wówczas kiełkować zaczynał. Nic słuszniejszego nad to świetne określenie. Był to w samej rzeczy najpierwszy strzelec, wolny strzelec, idący na przedzie wszelkich późniejszych poczynań. Prosił wszystkich, kto żył, czuł, działał, — o robotę. Właściwie marzył o tern, żeby być nie żadnym tam „inteligentem”, lecz tragarzem na kolei. Ogromne jego siły fizyczne domagały się pracy, dźwigania wielkich ciężarów, pokonywania niezwalczonych przeszkód, staczania walki. To też gdy przybył do Warszawy i oddał komu należy przyniesione bagaże, prosił zaraz o nową robotę. Nadarzyła się wtedy robota „patrjotyczna”: trzeba było rozlepić na murach Warszawy odezwy, wzywające, jeżeli się nie mylę, do święcenia pamięci Kilińskiego. W to mu graj! Pod pachę wziął stos odezw, do kieszeni paczkę odpowiednich gwoździków, w rękę dogodny młotek i podefilował lekkiemi kroki w Aleje Ujazdowskie. Tam, posuwając się od drzewa do drzewa, przybijał starannie młotkiem proklamacje i systematycznie rozprostowywał papiery na chropawej korze drzew, pamiętających pewnie dzieło Kilińskiego. Zaciekawiło to pana stójkowego, co też to za ogłoszenia wysmukły młody człowiek przybija młoteczkiem o tak niezwykłej porze rannego wykwintnej publiki spaceru. Podszedł, zaczął czytać i, podobnie jak jego koledze w Krakowie, włosy mu dębem stanęły i oczy na wierzch z orbit wylazły. Zaczepił tedy zapracowanego młodzieńca naiwnem pytaniem: co on tu robi? Nie leżało to jednak w zwyczajach Marjana Abramowicza, żeby na pytania policjantów dawać ścisłe odpowiedzi. Odsunął tedy natręta dość kategorycznym gestem. Po przybiciu paki odezw, „Moskal i Kacap“ ruszył coprędzej w swoją stronę. Lecz poturbowany policjant pośpieszył za nim, gwizdkiem zwołując współkolegów na ratunek. Nie pomogło salwowanie się ucieczką w dorożce. Wezwani na pomoc policjanci wskakiwali również do pierwszej napotkanej dorożki i pędzili za zbiegiem. Widząc, że im nie umknie, Abramowicz wskoczył na Nowym Świecie w bramę domu naprost Smolnej ulicy. W podwórzu tej posesji nastąpiła sławna batalja. Były tam wąskie schody, prowadzące na galerję pierwszego piętra. Tam właśnie osaczono siłacza. Ale każdy ze śmiałych policjantów, który na owe schody wbiegał, zlatywał natychmiast głową nadół. Długo trwało oblężenie i niezrównana to była obrona, lecz, oczywiście, musiała się skończyć pojmaniem jeńca do niewoli. Niekoniecznie jednak pojmanie do niewoli miało być kapitulacją jeńca. Ten jeniec nie poddawał się nikomu i niczemu. W cytadeli bił każdego, kto wchodził do jego celi. Niestety, — czyny swoje wojenne zabrał ze sobą do grobu. Ze srogości tylko wyroku można wnioskować o srogości jego obrony wobec wrogów. Gdy go było o czyny, dokonane w cytadeli, pytać, śmiał się tylko wesoło krótkim swoim śmiechem. Wiele wysiedział w „ciemnej”, wiele, zapewne, ran odniósł. Dwa lata przebył w cytadeli, a skazano go na trzy lata najcięższego więzienia w „Krestach” i sześć lat osiedlenia w Wierchojańsku na Sybirze, gdzie oddech ust w igły szronu się zmienia, gdzie jest najzimniejsze miejsce globu ziemskiego i gdzie już wieść z Polski nie dolata. Ciekawy szczegół tego procesu stanowiła okoliczność, iż zawartość koszyczka, pochwyconego w Krakowie przez rodaka, doktora praw Almae Matris Jagellonicae, znana była w całości żandarmom moskiewskim w cytadeli warszawskiej. Widocznie te dwa bratnie zawody dwu mocarstw sąsiadujących wyświadczały sobie nawzajem drobne w potrzebie usługi, dostarczając ten tamtemu, a tamten temu zawartości różnych koszyczków. Drobna stosunkowo wina przybijania odezwy w gruncie rzeczy niewinnej, nawołującej do święcenia pamięci pewnej postaci historycznej, oraz zgubne przyzwyczajenie do bicia żandarmów nie mogły były same przez się wywołać wyroku tak srogiego.

    Przyzwyczajenie do bicia żandarmów nie opuszczało Marjana Abramowicza ani w cytadeli, ani w drodze do srogich w Petersburgu ,,Krestów“.

    Kiedy wagon więzienny, wiozący go na trzyletnie rozmyślanie, zatrzymał się w Wilnie, a krewni i przyjaciele zgromadzili się na dworcu, aby więźnia zobaczyć, powitać i pożegnać, ujrzeli go w samej rzeczy u zakratowanego okienka więziennego wozu, ale nie można było po ludzku z nim się rozmówić, gdyż raz wraz znikał. Ukazywał się w oknie, spokojnie rozmawiał, zadawał pytania i udzielał odpowiedzi, ale co chwila w pół zdania przerywał rozmowę albo nie czekał na odpowiedź, której mu przecie chętnie i skwapliwie udzielano. Nikt nie rozumiał, co to znaczy. Okazało się później , że prowadząc ową uprzejmą u okienka rozmowę, był od krat siłą odrywany przez trzech żandarmów i że wewnątrz wozu wymierzał im ciosy odpowiednie nogami, kopał w zęby i brzuchy, ażeby przecie znali mores i nie ważyli się przeszkadzać w udzielaniu ustnych odpowiedzi nazewnątrz w czasie krótkotrwałego w Wilnie postoju. Znikł wtedy z oczu ludzkich na długie — długie łata. Doszła nas tylko wieść, że gdy Mikołaj Drugi po śmierci swego ojca na tron wstępował, Marjan Abramowicz, siedząc w więzieniu, kategorycznie odmówił złożenia przysięgi na wierność nowemu Rosji monarsze. Prokurator długą miał, pono, z tym więźniem rozmowę, poruszył wszelkie racje i wyłuszczył wszelkie stopnie kary, a wreszcie, przekonany racjami rewolucjonisty, iż przecie głupstwemby było składanie i odbieranie przysięgi, gdy się jej nie ma zamiaru dotrzymać i gdy się w to złożenie przysięgi nie wierzy, — uznał wreszcie racje więźnia, podał mu rękę i poszedł sobie, — żeby mu, oczywiście, dodać kary. Ale czyż ten więzień nie podważył wtedy swem potężnem ramieniem niezłomnych murów strasznego Rosji kryminału? Dziś wiemy, iż takie bohaterskie duchy, heroldowie wolności, nie na placach bitew, lecz w głębokich mrokach najsroższego z ucisków, w samotności i zgnębieniu nieprzejednani, ruszyli z posad caryzm. Dziś, gdy w naszym powojennym świecie modne jest potępianie idei niewolniczego buntu, — biada nam, jeżeli popchniemy ideję i chwałę takiego buntu jak tamten Marjana Abramowicza w więzieniu. Należy on do tego nieśmiertelnego legjonu buntowników, prekursorów wiecznego postępu ludzkości, z których jeden niegdyś na szczycie piramidy wyrył te sprawiedliwe słowa: „Przekażcie wiekom noc 29-go listopada!”

    Gdy napisałem był powiastkę o ludziach tego typu, a raczej o tym antropologicznym gatunku, pod tytułem Ludzie bezdomni, otrzymałem daleką, okólną drogą fotografję Marjana Abramowicza i jego rodziny z Wierchojańska na Sybirze, w futrach reniferowych, czy niedźwiedzich. Twarze tylko aryjskie wskazywały, że to nie są Eskimosi lub Jakuci. Na odwrocie wizerunku znalazłem napis: ,,Za «Bezdomnych» od bezdomnych podziękowanie i pozdrowienie”. Była to w mojem życiu pisarskiem najzaszczytniejsza „recenzja” i najwyższa nagroda.

    Wiele lat upłynęło. Mieszkając w Nałęczowie pod Lublinem, popadłem w chorobę, która mię długo w łóżku trzymała. Pewnego dnia wprowadzono do mnie gościa, nie mówiąc jego nazwiska. Wszedł Marjan Abramowicz z bratem swym starszym. Ten sam to był radosny człowiek, ten sam niemal — młodzieniec, tak samo nosił na ręku po kilkoro napotkanych dzieci, lecz jakby czarna, bezsłoneczna, lodowata zima sybirska wypiła z niego zbyt dużo krwi. Niechętnie teraz mówił o „polityce”. Nawracał wciąż w rozmowie do książek, do rewolucji i reakcji literackich, do poezji, powieści, dramatów.

    O Sybirze wspominał niechętnie, jako o epizodzie niemiłym, o minionej przygodzie. Rwał się do życia nowego. Nazajutrz poszedł w to życie. Ponieważ wypadło mi opuścić kraj i mieszkać zagranicą, mętnie wiedziałem, iż ten Sybirak mieszka w Warszawie. Po powrocie do kraju pewnego dnia urządzałem w Filharmonji warszawskiej, przy czynnej pomocy panny Wandy Malinowskiej (obecnie pani Wandy Osterwiny), wieczór artystyczny na rzecz pewnego celu oświatowego. Oczarowany niezrównanem mistrzostwem recytacji wiersza Rybaczka z Samuela Zborowskiego Juljusza Słowackiego, który niezrównana artystka na wieczorze wygłosiła, — mając pełne uszy muzyki mistrza Barcewicza, wróciłem późno w nocy do domu i, zrzuciwszy obok łóżka ubranie wieczorowe, zasnąłem. Moje miłe sny przerwał ostry dźwięk dzwonka, a potem licznych ostróg pobrzęki. Komunik żandarmów i policjantów napełnił mieszkanie. Uspokajali mię troskliwie:

    — Niechże się pan nie niepokoi. To tylko rewizja.

    Uspokoiło mię to nadzwyczajnie. Kazano mi się ubrać w porzucone niedawno suknie i, po przetrząśnięciu mieszkania, zaproszono do udania się na przechadzkę. Naprzód powędrowałem do cyrkułu przy ulicy Kruczej. Tam wśród złodziei, pijaków, prostytutek i szpiclów spędziłem resztę nocy, ulokowany obok zlewu. Pamiętam do tej chwili twarze dwu szpiegów, rodowitych Polaków, którzy się obok tegoż zlewu rozpostarli i gawędzili do rana o swych zawodowych sprawach, interesach i zamierzeniach, nie dając mi ani przez chwilę oka zmrużyć. Pamiętam policjanta, który, układając się do snu na sienniku wpoprzek drzwi cyrkułu, mówił katolicki i polski pacierz do swego policyjnego Boga, żarliwie i głośno bijąc się w piersi: — Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! — Rankiem tenże nabożny współrodak odstawił mię w zamkniętej dorożce do więzienia w Ratuszu. Tam zastałem już spory i godny raucik, złożony ze znajomych. Przywieziono wnet przezacnego oświatowca, mecenasa Leszczyńskiego, po chwili dyrektora gimnazjum Kujawskiego, inżyniera Pereswiet-Sołtana i innych. Wszyscy byliśmy niewyspani po nocy w cyrkułach i ordynarnie głodni. Mecenas Leszczyński był takim bywalcem kryminału, iż przezornie zabrał ze sobą pewien zapasik wędliny i pieczywa. Udając, iż pierwszy raz widzimy się na tym ratuszowym padole, przedstawiliśmy się sobie nawzajem i, zaproszeni przez mecenasa, zasiedliśmy do śniadania. Przysiadł się z boku jeszcze ktoś z „polityków” i chętnie połykał co tłuściejsze płaty smacznej wędliny. Lecz oto ktoś, również tej nocy przywieziony z pola, a doświadczeńszy od nas wszystkich bywalec, mruknął ze zgorszeniem:

    — Żeby też szpicla paść taką szynką! Skandal!

    Ha, trudno! Któż tam, u licha, mógł rozpoznać w tym smakoszu zawodowca! Co zjadł, to zjadł. A zdążył sporo. Cały następny dzień i całą prawie noc spędziliśmy, stojąc w tejże izbie, w tłoku niezmiernym, w zaduchu, gdy nie było na czem przysiąść na chwilę. Dopiero nad ranem, gdyśmy po wielu protestach podpisali, do djabła! żandarmski papier z formułą: ,,Priczastien k’ rewolucjonnomu dwiżenju” — pozwolono nam udać się „na spoczynek” w górnych apartamentach okratowanego Ratusza. Uprzejmy komisarz zapytał mię jak najsłodszym tonem:

    — Czy pan może życzy sobie pod „czternastkę”, pod pana inżyniera?

    Nie wiedząc, o jakiego pana inżyniera chodzi, odparłem jak najsłódziej, że zgadzam się jak najchętniej. Zaprowadzono mię tedy do czternastki pod pana inżyniera (Stanisława Kruszewskiego), który, siedząc tam od dłuższego czasu, sprawował nad współwięźniami, a i nad policjantami, nieopisaną, moralną władzę. Wszedłem do izby pełnej kopciu i chrapania. Mała, naftowa lampka, produkując niezmierne ilości kopciu, słabo rozwidniała niską izbę. Policjant podprowadził mię do pryczy i wypatrzył między leżącemi ciałami wolne miejsce. Wsunąłem się na deski i ległem, z niewymowną rozkoszą rozprostowując kości. Z prawej i lewej strony leżały cielska chrapiące. Po pewnym czasie jedno z cielsk obróciło się w moją stronę. Jakkolwiek nędzny był płomyczek dalekiej lampki, poznałem przy jego blasku znajomy profil, czoło, nos, brodę...

    — Cóż u licha! Marjan Abramowicz... Znowu tu sypia?

    Ależ chrapał! Nie było mowy o spaniu. Rozkoszowałem się jednak możnością leżenia w pozycji poziomej po tak długiem pionowem bytowaniu. O pewnej porze tej nocy, niezbyt przyjemnej, niedźwiedź zuryski i syberyjski ocknął się, wyziewał, nawydrapywał ze siebie insektów i począł mi się przyglądać. Zarechotał dawnym śmiechem: — Jeszcze też tu tylko takich literatów brakowało! Skądże to Pan Bóg prowadzi?

    Rano nastąpiło zapoznanie się z towarzystwem. Oprócz wymienionych już osób siedział tam od pewnego czasu Aureli Drogoszewski. Pewien młody krytyk literacki wykładał skupionym na jego pryczy współkolegom o mozajkach kościoła Świętego Marka w Wenecji i opisywał wnętrze pałacu dożów. Było wesoło, padały niezrównane koncepty. Niedługo mogłem się tem wszystkiem zabawiać, gdyż dostałem ostrego zapalenia ślepej kiszki i w gorączce mało co wiedziałem o świecie bożym. Wtedy to dobrotliwy olbrzym, Marjan Abramowicz, roztoczył nade mną opiekę. Nosił mię na ręku, jak to niegdyś bywało, do pewnych nieodzownych miejscowości przy końcu długich korytarzy, gdzie współwięźniowie-złodzieje prali swe koszule w stawku sztucznie zatrzymanej uryny, czyli „w pralni”, a później, po wypraniu, mokre wdziewali na siebie, ,,wydawali na stryszek” do wysuszenia. Abramowicz zaprowadził mię również do lekarza więziennego, doktora Szałabudy. O tym doktorze krążyły niepochlebne wersje. Inżynier Pereswiet-Sołtan miał być (za działalność oświatową) zesłany do Wołogdy. Tuż przed uwięzieniem świeżo był wyszedł z lecznicy, gdzie parę miesięcy przeleżał po ciężkiej operacji. Była obawa, że nie przetrzyma drogi tak dalekiej. Zwrócono się tedy do owego więziennego lekarza z prośbą, żeby zbadał napoły wyleczonego i wydał opinję, przedstawiającą istotny stan rzeczy. Obiecał solennie i mówił więźniom w cztery oczy, że tak daleka podróż zabićby mogła świeżo operowanego inżyniera Sołtana. W papierze urzędowym napisał, iż tenże Pereswiet-Sołtan zdrowy jest jak rybka i może jechać choćby na Sachalin. Gdyśmy z Abramowiczem dobili się do gabinetu tego eskulapa i trzeba było zmierzyć gorączkę, ów dr. Szałabuda włożył palec swój za kołnierz mej koszuli, wyciągnął go i oświadczył, że nie mam gorączki. Wtedy zobaczyłem, jak Abramowicz „robi” swe dziełka więzienne. Zajrzał tedy nasamprzód w oczy doktorowi Szałabudzie, potem zlekka ujął go za podbródek, później za krawacik i cicho pytał, czy on zawsze palcem mierzy chorym gorączkę. Przeprowadził potem ożywioną rozmowę z tymże lekarzem w cztery białka oczu a we framudze okna. Zabiegi jego miały ten skutek, że przeniesiono mię do oddzielnej izdebki od podwórza, pomalowanej od dołu smołą, gdzie według ratuszowych klechd sławetny Grün „badał” swe objekty więzienne. Tam zamieszkaliśmy we dwu z Marjanem Abramowiczem, ja chory, on pielęgniarz. Ach, jakież pióro zdołałoby opisać jego szorstką dobroć, jego łaskawość, jego braterską usłużność! Czegóż to nie robił, bywalec kryminałów i znawca rzeszy więziennej! Nie bił już teraz, ale wydawał rozkazy, a żadne na świecie pióro nie zdoła opisać tonu jego rozporządzeń, niezrównanego kpiarstwa, świetnych sarkazmów w rozmowie z panem kapitanem, naszym władcą, który mię chciał koniecznie, z dobroci serca przenieść na kurację do cytadeli! Gdyby nie opieka Marjana Abramowicza, nie hasałbym już dzisiaj po kwietnych niwach pięknej polskiej literatury. — Bóg zapłać, najwierniejszy, najistotniejszy przyjacielu!

    Nie udało mi się jednak zostać bohaterem, nie mogę tedy opiewać mych cierpień na wzór Silvia Pellico, ani zdołałem powiększyć wprost z ratusza grona aniołków. Po paru ciężkich nocach kazano mi się zabierać do domu.

    Mój drogi opiekun odprowadził mię do końca korytarza, czyniąc ostatnie honory kryminału.

    Później znowu wydaliłem się za granicę. Przyszła wojna. Na wiele lat straciłem z oczu siłacza. Ostatniemi czasy spotykaliśmy się często, już jako bibljotekarze i bibljofile. Prowadził korekty niektórych moich książek, kłócąc się zajadłe o pewne wyrazy, postokroć zadając mi pytania, jakiem prawem nazwę miasteczka Małogoszcz odmieniam: Małogoszczą i w Małogoszczu, — zamiast prawidłowego: Małogoszczy i w Małogoszczy, — a gdym wysuwał swe racje, oparte na prawie gwarowem, podrwiwał, jak niegdyś, gdy była mowa o zasadniczej polityce. Teraz już o polityce mało mówił. Czytał. Zebrał, jak na inteligenckie środki, dużą bibljotekę, bo osiem tysięcy tytułów. Studjował teraz wszystko. Po bogatem swem życiu prowadził teraz obszerne studja, jakgdyby sprawdzając i potwierdzając wartość swego życia. Niezrównaną miał pamięć. Był pod tym względem spadkobiercą warszawskich polihistorów — Laguny, Korzona, Krzemińskiego, Bema, Łopacińskiego, Wolskiego. Rozkosz to była szukać z nim druków i artykułów, gdyż wiele miał w głowie, w pamięci, jakby w bibljograficznej wyobraźni. Pamiętam jedno z takich poszukiwań zapomnianych, zatraconych w starych kalendarzach pisemek krajoznawczych księdza Władysława Siarkowskiego. Kiedy już traciło się ostatnią nadzieję, Marjan Abramowicz wszystko wynalazł. Tak to — właściwie od samych początków swej działalności obywatelskiej był roznosicielem, rozdawcą i tragarzem mało znanych druków. Nosił niegdyś druczki wolnościowe poprzez rzekę-macierz i przez głębinę jezior mazurskich do kraju, gdzie oszołomieni ludzie ,,śmierdzieli ze strachu” w niewoli. Przy końcu życia — szerzej, od samego spodu i wyżej rozniecił ognisko. Paliwo brał zewsząd, boć przecie widział niemało, przeżył niejedno, więc go wiele spraw pociągało. Był fenomenalnym miłośnikiem druku, książki, twórczości, poezji. Ostatni raz miałem szczęście widzieć go w jesieni ubiegłego roku. W czasie krótkiego wspólnie przejazdu tramwajem, znowu kłótnia o pewne wyrazy w korektach, opowieść o lecie ostatniem. Spędził je na Pomorzu, a całe wzdłuż i wszerz przemierzył krokami. Te forsowne, dawniejszym trybem podjęte, marsze czynił teraz w poszukiwaniu „Smętka”, bohatera mego utworu pod tytułem „Wiatr od morza”. Śmiał się po swojemu, iż tego Smętka już tak w istocie tam niema, że nic już o nim ludzie prości nie wiedzą. Tłumaczyłem z pośpiechem, iż ów Smętek nie jest, ani co do nazwy, ani co do samej figury, moim wymysłem, lecz że go w całości zapożyczyłem od Derdowskiego, poety Kaszubów, z jego poematu komicznego o „Panu Czorlińścim, co do Pucka po sece jahoł”. Tłumaczyłem, iż nazwisko tego pomorskiego djabła należy wymawiać inaczej, niż my to czynimy z pomocą naszej nosówki ę, iż należy w tym wypadku używać trzeciego dźwięku nosowego, niegdyś bytującego w języku polskim (naprzykład w nazwie miejscowości Sandomierz, Sempolno i innych, które to nazwy wygłaszało się ongi inaczej, oddając dźwięk nosowy w sposób pośredni między ą i ę, jak we francuskim wyrazie Niedobry to był pomysł poszukiwać, odnajdywać i tropić Smętka na Pomorskiej ziemi! Jest on tam, widać, znowu, wrócił się ze świata i po staremu broi. Jego nie można ogłuszyć pięścią między oczy, jak to zawsze czynił nieulękły Marjan Abramowicz z tyranami świata.

    Tak oto ten najmężniejszy z mężnych, brave de braves — w zimnej mogile leży. Można o nim powiedzieć, jak o tym lesie w cudnym wierszu moskiewskim, którego musieliśmy się uczyć obadwaj w moskiewskiej szkole:

                                                       Nie osilili tiebia silnyje,

                                                       Tak doriezała osień czornaja...

    Gdy trumna z jego zwłokami na skromnym karawanie wyłoniła się ze Smolnej ulicy, przy której mieszkał ostatniemi laty, zdarzyło się, iż przepłynęła obok tego domu, w którego podwórzu kładł niegdyś na kupę kadłuby żandarmów i policjantów, bijąc się z ich zgrają w pojedynkę. Przepływał umarły ponad temi miejscami, gdzie nieustraszona jego dusza górnie zamłodu bujała, gdy wszyscy nędznie truchleli. Jeżeli o kim można powiedzieć, iż ma w sobie cechy nadczłowieka, to o nim. Jak idealny grek starożytności był — kalos k’agatos. Gdy odziany w kurtkę swoją sybirską, przebywał po raz ostatni, w trumnie, ulice wolnej Warszawy, — on, co był niepodległym i wolnym, jeden jedyny w Warszawie niewolniczej, — nie strzelały na jego cześć armaty z wolnej cytadeli, w której ciemnicach bił się sam jeden z wrogami tej ziemi — albo milczał wyniośle, okryty ranami. Nie szła przed jego trumną kohorta wolnych, hełmowych rycerzy i nie oddano przy mogile strzałów na znak czci dla jego męstwa szalonego. Odchodził rycerz nieznany, milczący, dawny, który do walki nie posiadał broni, który bił Moskali gołą pięścią skrwawioną. Ale on był najpierwszym z tych, co Moskali w Polsce niewolniczej bić zaczęli. On to był najpierwszym żołnierzem polskiej armji. On był najpierwszym duchem, wszczynającym wolność tej ziemi i głosicielem konieczności nadania praw nowych dla ludzi tej ziemi.

    Nie wystarczy na jego mogiłę rzucać starego i bezsilnego życzenia: oby ci ziemia lekką była! Nawet głucha ziemia nie zdoła martwym swoim ciężarem przywalić tego ducha niepodległego, który otrząsnął ze siebie wszystko, co pętało jego wolność.

    Stefan Żeromski.

    /Żeromski S.  Elegie i inne pisma literackie i społeczne. Warszawa - Kraków. MCMXXVIII. S. 61-82./

 


 

    ВЕРХОЯНСКАЯ ССЫЛКА, в г. Верхоянске (см.), возникла в 60-х годах, когда туда был сослан каракозовец Худяков. В 80 - 90-х гг. сюда ссылаются народники и первые с.-д. Царское правительство было уверено, что из В. с. никто бежать не сумеет. За все время существования ссылки были три попытки к побегу, и все они не удались, т. к. единственная проезжая дорога и пустынность края обеспечивали успешность погони за бежавшими. Ссыльным правительство выдавало пособие по 15 руб. в месяц, что при  дороговизне продуктов было совершенно ничтожной суммой. Жившие в ссылке Ковалик и Войнаральский (народники), в целях борьбы с местным кулачеством, начали торговать предметами первой необходимости для якутов, но их попытка окончилась неудачей. Часть ссыльных (Лядов, Гожанский, Веселовский, Долинин, Белов, Ожигов) занималась одно время выделкой кирпича и кладкой печей. Для поддержки тех, кто из дому ничего не получал, ссыльными была организована коммунальная столовая. Своим досугом ссыльные пользовались для самообразования и пополнения своего политического багажа. Оторванность от внешнего мира (до 1902 почта приходила 4 раза в год с оказией, а с 1902 — один раз в месяц) действовала на ссыльных угнетающе, и более слабые не выдерживали тяжелых условий ссылки — сходили с ума или кончали с собой. Так сошел с ума Худяков (автор «Верхоянского сборника»), покончили с собой Багряновский (старый народоволец), Эдельман И. Б. (тоже) и Швецов. Спился и потом умер Стопани (по процессу 193-х). Кроме вышеупомянутых ссыльных, там жили также Бруснев, Басов, Абрамович М., Новаковская М., Лурье, Бабушкин И., Капгер, Ногин, Белевский (Белоруссов, см.), Горин-Галкин, Тулупов, Павлович-Вельтман, Шиф, Арцыбушев, Поляк, Тулубов и др.

    Лит.: Капгeр А., Верхоянская ссылка, M., 1925; Ногин В., На полюсе холода, M., 1919; Худяков, Верхоянский сборник, «Народное Хозяйство Якутии», Якутск.

    А. Поляк

    /Большая Советская Энциклопедия. Т. Х. Венгрия - Вильно. Главный редактор О. Ю. Шмидт. Москва. 1928. Стлб. 416-417./

 



 

    ВЕРХОЯНСКАЯ ССЫЛКА. Верхоянский окр., как место политической ссылки, был избран царским правительством еще до 60-х гг. Уголовных, обычно, туда не ссылали. В 60-х гг. туда был сослан И. А. Худяков (каракозовец), в 70-х и 80-х ссылаются на поселение некоторые, окончившие срок каторги, народовольцы (П. И. Войнаральский, С. Ф. Ковалик, К. Ф. Багряновский); в 90-х и с.-д. Правительство посылало в В. с. тех, к-рые имели сроки ссылки не менее 5 лет, и было уверено, что оттуда никто не убежит. За все время существования В. с. были три смелых попытки бежать, но ни одна из них не удалась, т. к. единственная проезжая дорога и пустынность края обеспечивали успешность погони за бежавшими. Так было со смелой попыткой 7 ссыльных (Серошевский, Царевский, Арцыбушев, Зак, Лион, Люно и Александрова) бежать на лодке

через Устьянск к Ледовитому океану и через Якутск на лошадях. Условия жизни в В. с. были невероятно тяжелы. На содержание ссыльным выдавалось по 15 руб. в месяц, что при дороговизне продуктов было совершенно ничтожной суммой. Кроме получаемого пособия, один-два из ссыльных могли иметь уроки у местных обывателей; больше учителей не требовалось (а жило там ссыльных до 25 чел.); остальные принуждены были жить на средства, присылаемые извне. Одно время ссыльные Лядов, Гожанский, Веселовский, Долинин, Белов, Ожигов и Цукер занимались выделкой кирпичей и кладкой печей. Ссыльные имели некоторое культурное влияние на местное население; к ним особ. обращались со всеми жалобами на несправедливость начальства; ссыльные писали разного рода жалобы и давали советы. В целях, борьбы с местным кулачеством Ковалик и Войнаральский начали торговать предметами первой необходимости для якутов, но попытка их окончилась неудачей. Для поддержки тех, кто из России ничего не получал, была организована коммунальная столовая. Своим досугом ссыльные пользовались для пополнения своего теоретического багажа. Оторванность от внешнего мира (до 1902 почта приходила 4 раза в год с оказией, а с 1902 один раз в месяц) действовала на ссыльных угнетающе, и более слабые не выдерживали тяжелых условий ссылки, сходили с ума или кончали с собой. Так, сошел с ума Худяков (см.) — автор «Верхоянского сборника», покончил с собой Багряновский (старый народоволец), Эдельман, И. Б. (тоже) и Швецов; спился и потом умер С. А. Стопани (по процессу 193-х). Кроме перечисленных ссыльных, там жили также М. И. Бруснев, М. Н. Мандельштам, Басов, М. Абрамович, М. Новаковская, Г. Лурье, И. В. Бабушкин (см.), А. Капгер, В. М. Ногин (см.), Белевский (Белоруссов), Горин-Галкин, М. Павлович-Вельтман, Шиф, В. П. Арцыбушев, А. Поляк, Эйдельман, Б. Л. Гурари и др. После «романовки» (см.) в 1904, когда часть якут. ссыльных решила противиться дальнейшей ссылке в Верхоянск и др. дальние улусы Якут. обл., ссылка политических туда временно прекращается и возобновляется в 1907-1908. На ряду с с.-д. и с.-р. в В. с. попадают анархисты и беспартийные; среди последних было не мало лиц, к-рые на первый план ставили наживу и портили отношение ссыльных с населением.

    Лит.: Капгер, А. Верхоянская ссылка, 1925; Ногин, В. На полюсе холода, Москва, ГИЗ, 1923; Худяков. Верхоянский сборник.

    А. Поляк

    /Сибирская энциклопедия в 4 томах. Т. I. Новосибирск /Москва/. 1929. Стлб. 465-466./

 







 

    Zygmunt Heryng

                                                          X PAWILON PRZED 50 LATY

    Gdym pod eskortą żandarmów w kwietniu 1879 r. jechał wraz z Aleksandrem Więckowskim do X-go pawilonu, nie doświadczałem żadnego niepokoju lub obawy. Przeciwnie, doznałem uczucia prawdziwej ulgi, kiedy, wyjrzawszy z dorożki, przekonałem się, że właśnie ku cytadeli podążamy. X-ty pawilon, z którym łączą się tak straszne wspomnienia z czasów powstania, w tym okresie nie budził już wcale grozy. Znaliśmy go aż nadto dobrze z opowiadań Kazimierza Pławisńkiego, jednego z naszych poprzedników w propagandzie socjalistycznej, którego na kilka miesięcy przed naszem aresztowaniem za kaucją wypuszczono...

    [S. 60.]

    Mniej wybitnym, mniej imponującym, lecz niemniej pożytecznym działaczem był Stanisław Rogalski, który wziął na siebie niełatwe zadanie wyszukiwania wśród ówczesnej młodzieży uniwersyteckiej współpracowników dla intensywnie prowadzonej przez nas ogólno-oświatowej działalności wśród robotników. Z zadania tego wywiązywał się Rogalski doskonale. Raz tylko potknął się fatalnie, pozyskawszy dla tej roboty niejakiego Huzarskiego, studenta weterynarji, który nas potem haniebnie zdradził. Huzarski doniósł żandarmerji nietylko to, co sam o nas wiedział, lecz i namówił do zdrady siedzącego w jednej celi z nim robotnika S., jednego z organizatorów kół. Ten o nas już dużo wiedział i zeznaniami swemi bardzo nam zaszkodził. Charakterystyczną cechą Rogalskiego była umiejętność szybkiego opanowania techniki każdego zajęcia, któremu się oddawał i zdobywania sobie sympatji i uznania tych, z którymi obcował. Na wygnaniu, we wsi Jełówce, uzupełniwszy wiedzę medyczną,zdobytą na 4-ch kursach medycyny, zaczął praktykować i pozyskał takie zaufanie, że wzywano go do okolicznych miejscowości, a lekarze w Krasnojarsku, ceniąc w nim niezwykłe zdolności djagnostyczne, zapraszali go na konsylja.

    Drugim znamiennym rysem jego było niepoddawanie się wpływom otoczenia. Ta samodzielność myślenia i działania ujawniła się najjaskrawiej, gdy po zabiciu Aleksandra II wezwano wszystkich zesłańców politycznych do złożenia przysięgi na wierność carowi Aleksandrowi III-u. We wszystkich kolonjach socjalistycznych zapadła decyzja, aby przysięgę traktować jako formalność i nakazowi się nie opierać. Trzech tylko (o ile mi wiadomo) wbrew ogólnemu prądowi nie przysięgało: znakomity późniejszy pisarz rosyjski Korolenko, niedawno zmarły Marjan Abramowicz i St. Rogalski. Pierwsi dwaj bez żadnych zastrzeżeń i motywów, Rogalski zaś zaznaczył, że złoży przysięgę, ale wtedy dopiero, kiedy cesarz przedtem przysięgnie na konstytucję. To warunkowe postawienie kwestji wyszło Rogalskiemu na dobre. Wysłano go wprawdzie dalej na wschód, ale do Tunki, czarującej miejscowości w pobliżu Bajkału...

    [S. 60.]

 




 

    Zygmunt Pietkiewicz

      WAŻNA KARTA DZIEJÓW SOCJALISTYCZNEGO RUCHU NIEPODLEGŁOŚCIOWEGO

                                                              (Z moich wspomnień)

                                                                             I.

    O grupie socjalistów polskich, wyłonionej z „Proletarjatu” a znanej pod nazwą „Zjednoczenia Robotniczego”, rzecby można bez przesady, że w polskim ruchu socjalistycznym zaboru rosyjskiego (o ile chodzi o ruch klasowy robotniczy, masowy) odegrała doniosłą rolę pionierki prądu niepoległościowego. I nietrudno byłoby to wykazać faktami i najgłówniejszemi momentami jej niezwykle intensywnej, jak na krótki czas istnienia, działalności. Jest to karta niezmiernie w tym ruchu ciekawa i zewszechmiar zasługująca na uważniejsze zbadanie, do czego ważną rzeczą byłoby zgromadzenie całkowitego materjału. Potrzeba byłoby jednak do tego zbiorowej współpracy wszystkich jej byłych członków. To też ograniczyć się tutaj muszę tylko projektem szkicu jej dziejów, opartym na wspomnieniach mojego w niej udziału.

    Członkami „Zjednoczenia Robotniczego” w chwili wystąpienia ich z „Proletarjatu”, byli: Edward Abramowski z żoną (Stanisławą z Motzów), Leon Falski, mój brat Kazimierz Pietkiewicz, Jan Strożecki, piszący te słowa i inni. Niebawem po nas wstąpili tutaj jeszcze socjaliści narodowi, „limanowszczycy”, z pod znaku „Pobudki” paryskiej, redagowanej przez Jana Lorentowicza: Stanisław Wojciechowski, Władysław Grabski i Maciej Rodziewicz z bratem Ludwikiem. Wreszcie w bliski kontakt z nami wchodził jeszcze jeden „limanowszczyk” - Marjan Abramowicz.

    Nie od rzeczy będzie tutaj zaznaczyć, że, aczkolwiek na drodze klasowego ruchu robotniczego w kraju pierwszym teoretycznym i czynnym inicjatorem idei walki o niepodległość Polski był Edward Abramowski, to jednak nie da się zaprzeczyć, że socjaliści narodowi pod przewodem Bolesława Limanowskiego, który tę ideę jaknajżywotniej zachował w sobie od czasu swego udziału w przygotowaniach do powstania r. 1863, stanowisko to, na drodze niejako współrzędnej z nami, zajęli wcześniej. Już w lipcu 1890 r. pierwszy raz spotkałem się z ich organem, „Pobudką”. Jechałem wówczas po całorocznym pobyciu na Polesiu z Mińska do Warszawy. I jechał ze mną nieznany mi młodzieniec, tęgiej urody blondyn, o twarzy typu białoruskiego, w kurtce skórzanej. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie na krótszych jednoosobowych ławkach. Ławy wieloosobowe obok nas zajmowali młodzi oficerowie rosyjscy, rozbawieni wesołą rozmową. Jakaś instynktowna, nagła sympatja otwarła i nam obu usta do wzajemnej z sobą pogawędki. Zaraz dowiedzieliśmy się, że obaj dobrze znamy też same strony kraju (Polesie Rzeczyckie) i mamy tam wspólnych znajomych, wśród których młodzieniec wynalazł bliskich swoich krewnych. Tego mu było dość do zaufania. Zanurzył do mocno opchanej, wewnętrznej kieszeni kurtki szeroką dłoń i wydobył stamtąd zeszyt, bijący w oczy czerwienią i białym orłem. Mrugnąłem niespokojnie w stronę oficerów. „Głupstwo - mruknął - nie zrobią nam nic złego”. Pociąg stanął w Horodzieju, słychać było szmer deszczu. Młodzieniec pożegnał się serdecznie ze mną, wysiadł i zniknął jak cień w zadrzewieniu stacji, zagubionem w mroku nocy. Był to zapewne jeden z etapów jego propagandowej jazdy. Zeszyt ten był „Pobudką” narodowo-socjalistyczną, a młodzieniec - Marjanem Abramowiczem. Taka to była moja pierwsza z nim znajomość [* W rok potem, w Warszawie, na krótko przed powstaniem naszej organizacji, skierowano go pewnego wieczoru jesiennego do mnie na nocleg. Przyszedł tak dziwacznie, - widocznie dla niepoznaki - ubrany, że odrazu mógł wpaść szpiclom w oczy. Miał jakieś ciżmy na nogach, białe spodnie i długi o krótkich rękawach szynel uczniowski na sobie. Kładąc się spać, przeniósł „nielegalszczyznę” pod poduszkę i powiedział na dobranoc: „Oto z tem najsmaczniej sypiam”...].

    /Niepodległość. Czasopismo poświęcone dziejom polskich walk wyzwoleńczych w dobie popowstaniowej pod red. Leona Wasilewskiego. T II. Kwiecień-Wrzesień 1930. S. 83-84./

 




 

                                                                       OKRES TRZECI

                                                                          Rozdział trzeci

                                                                     PRZEŁOM IDEOWY

    ...Godzi się tu poświęcić dłuższą wzmiankę broszurze p. t. „Kilka uwag” (w Tylży, 1892 r.) [* Wydawcą był Marjan Abramowicz (pod pseudonimem M. Scyzoryk), „marodowy“ socjalista, który jednak utrzymywał stosunki z różnemi grupami socjalistycznymi. Oprócz, „Kilku uwag” M. A. wydał: „Jan Skiba. Opowiadanie” (przedruk „Janka Bruzdy” Diksztajna, broszury dla włościan z 1884 r.) i „Dziadźka Anton” (przekład białoruski „Ojca Szymona”). Drukowane również w Tylży w 1892 r.], praca ta bowiem, jak i ów artykuł, stanowi niejako pomost pomiędzy programem „Proletarjatu” a P.P.S. Rzecz ta wyszła spod pióra Mendelsona, nie wiemy jednak dokładnie, kiedy była napisana i z jakiego powodu. Po wyjściu tej broszury z druku (co dla Mendelsona było niespodzianką) utrzymywał on, że napisał ją jeszcze w 1884 r. na żądanie Kunickiego. Jest jednak możliwe, a nawet prawdopodobne, że pamięć zawiodła Mendelsona i że broszura pochodzi z późniejszych nieco czasów. Dodać należy, że rękopis jej spoczywał w archiwum jakiegoś kółka studencko-socjalistycznego w Rosji, skąd go przypadkiem wydobyto...

    [S. 393-394.]

                                                                  Skorowidz nazwisk

    Abramowicz Marjan, 393.

    [S. 459.]

 


 

                                 WSPÓŁCZESNY RUCH BIBLJOFILSKI W POLSCE

    ...Jeszcze za czasów okupacji niemieckiej grono osób, rekrutujących się ze świata literacko-naukowego Warszawy, tworzy niewielkie kółko miłośników książki. Zebrania tego kółka posiadają początkowo charakter raczej towarzyski. Stykają się ludzie, mający wspólne zamiłowania i upodobania. Na razie dość przypadkowe i nieperjodyczne, zebrania te po pewnym czasie nabierają form organizacyjnych. Zmiana warunków politycznych i usunięcie przeszkód natury formalno-policyjnej pozwalają myśleć o przetworzeniu kółka w zwartą organizację. Wojna bolszewicka odracza jednak realizację projektu. Stąd też dopiero dzień 26 kwietnia 1921 staje się datą historyczną bibljofilstwa polskiego. Dnia tego bowiem odbywa się pierwsze walne zgromadzenie (organizacyjne) Towarzystwa Bibljofilów Polskich w Warszawie, na którem wybrano pierwszy zarząd i przyjęto zarejestrowany dn. 31 marca tegoż roku w Min. Spr. Wewn. statut. Statut ten, jako założyciele, podpisali: ś. p. Marjan Abramowicz, Edward Chwalewik, Stefan Demby, Zygmunt Łazarski, Stanisław Łoza, Zygmunt Mocarski, Jan Muszko wski, Bolesław Olszewicz, Mieczysław Rulikowski, Stefan Rygiel i Stanisław Thugutt.

    Założenie Towarzystwa warszawskiego uważać należy za rozpoczęcie nowej epoki bibljofilstwa w Polsce, za przykładem bowiem stolicy poszły wszystkie niemal większe ośrodki kulturalne w kraju...

    Ludomił Łewenstam

    [S. 11-12.]





 

    Zygmunt Heryng

                                                          X PAWILON PRZED 50 LATY

    Gdym pod eskortą żandarmów w kwietniu 1879 r. jechał wraz z Aleksandrem Więckowskim do X-go pawilonu, nie doświadczałem żadnego niepokoju lub obawy. Przeciwnie, doznałem uczucia prawdziwej ulgi, kiedy, wyjrzawszy z dorożki, przekonałem się, że właśnie ku cytadeli podążamy. X-ty pawilon, z którym łączą się tak straszne wspomnienia z czasów powstania, w tym okresie nie budził już wcale grozy. Znaliśmy go aż nadto dobrze z opowiadań Kazimierza Pławisńkiego, jednego z naszych poprzedników w propagandzie socjalistycznej, którego na kilka miesięcy przed naszem aresztowaniem za kaucją wypuszczono...

    [S. 60.]

    Mniej wybitnym, mniej imponującym, lecz niemniej pożytecznym działaczem był Stanisław Rogalski, który wziął na siebie niełatwe zadanie wyszukiwania wśród ówczesnej młodzieży uniwersyteckiej współpracowników dla intensywnie prowadzonej przez nas ogólno-oświatowej działalności wśród robotników. Z zadania tego wywiązywał się Rogalski doskonale. Raz tylko potknął się fatalnie, pozyskawszy dla tej roboty niejakiego Huzarskiego, studenta weterynarji, który nas potem haniebnie zdradził. Huzarski doniósł żandarmerji nietylko to, co sam o nas wiedział, lecz i namówił do zdrady siedzącego w jednej celi z nim robotnika S., jednego z organizatorów kół. Ten o nas już dużo wiedział i zeznaniami swemi bardzo nam zaszkodził. Charakterystyczną cechą Rogalskiego była umiejętność szybkiego opanowania techniki każdego zajęcia, któremu się oddawał i zdobywania sobie sympatji i uznania tych, z którymi obcował. Na wygnaniu, we wsi Jełówce, uzupełniwszy wiedzę medyczną,zdobytą na 4-ch kursach medycyny, zaczął praktykować i pozyskał takie zaufanie, że wzywano go do okolicznych miejscowości, a lekarze w Krasnojarsku, ceniąc w nim niezwykłe zdolności djagnostyczne, zapraszali go na konsylja.

    Drugim znamiennym rysem jego było niepoddawanie się wpływom otoczenia. Ta samodzielność myślenia i działania ujawniła się najjaskrawiej, gdy po zabiciu Aleksandra II wezwano wszystkich zesłańców politycznych do złożenia przysięgi na wierność carowi Aleksandrowi III-u. We wszystkich kolonjach socjalistycznych zapadła decyzja, aby przysięgę traktować jako formalność i nakazowi się nie opierać. Trzech tylko (o ile mi wiadomo) wbrew ogólnemu prądowi nie przysięgało: znakomity późniejszy pisarz rosyjski Korolenko, niedawno zmarły Marjan Abramowicz i St. Rogalski. Pierwsi dwaj bez żadnych zastrzeżeń i motywów, Rogalski zaś zaznaczył, że złoży przysięgę, ale wtedy dopiero, kiedy cesarz przedtem przysięgnie na konstytucję. To warunkowe postawienie kwestji wyszło Rogalskiemu na dobre. Wysłano go wprawdzie dalej na wschód, ale do Tunki, czarującej miejscowości w pobliżu Bajkału...

    [S. 60.]

 





 

    Zygmunt Pietkiewicz

      WAŻNA KARTA DZIEJÓW SOCJALISTYCZNEGO RUCHU NIEPODLEGŁOŚCIOWEGO

                                                              (Z moich wspomnień)

                                                                             I.

    O grupie socjalistów polskich, wyłonionej z „Proletarjatu” a znanej pod nazwą „Zjednoczenia Robotniczego”, rzecby można bez przesady, że w polskim ruchu socjalistycznym zaboru rosyjskiego (o ile chodzi o ruch klasowy robotniczy, masowy) odegrała doniosłą rolę pionierki prądu niepoległościowego. I nietrudno byłoby to wykazać faktami i najgłówniejszemi momentami jej niezwykle intensywnej, jak na krótki czas istnienia, działalności. Jest to karta niezmiernie w tym ruchu ciekawa i zewszechmiar zasługująca na uważniejsze zbadanie, do czego ważną rzeczą byłoby zgromadzenie całkowitego materjału. Potrzeba byłoby jednak do tego zbiorowej współpracy wszystkich jej byłych członków. To też ograniczyć się tutaj muszę tylko projektem szkicu jej dziejów, opartym na wspomnieniach mojego w niej udziału.

    Członkami „Zjednoczenia Robotniczego” w chwili wystąpienia ich z „Proletarjatu”, byli: Edward Abramowski z żoną (Stanisławą z Motzów), Leon Falski, mój brat Kazimierz Pietkiewicz, Jan Strożecki, piszący te słowa i inni. Niebawem po nas wstąpili tutaj jeszcze socjaliści narodowi, „limanowszczycy”, z pod znaku „Pobudki” paryskiej, redagowanej przez Jana Lorentowicza: Stanisław Wojciechowski, Władysław Grabski i Maciej Rodziewicz z bratem Ludwikiem. Wreszcie w bliski kontakt z nami wchodził jeszcze jeden „limanowszczyk” - Marjan Abramowicz.

    Nie od rzeczy będzie tutaj zaznaczyć, że, aczkolwiek na drodze klasowego ruchu robotniczego w kraju pierwszym teoretycznym i czynnym inicjatorem idei walki o niepodległość Polski był Edward Abramowski, to jednak nie da się zaprzeczyć, że socjaliści narodowi pod przewodem Bolesława Limanowskiego, który tę ideę jaknajżywotniej zachował w sobie od czasu swego udziału w przygotowaniach do powstania r. 1863, stanowisko to, na drodze niejako współrzędnej z nami, zajęli wcześniej. Już w lipcu 1890 r. pierwszy raz spotkałem się z ich organem, „Pobudką”. Jechałem wówczas po całorocznym pobyciu na Polesiu z Mińska do Warszawy. I jechał ze mną nieznany mi młodzieniec, tęgiej urody blondyn, o twarzy typu białoruskiego, w kurtce skórzanej. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie na krótszych jednoosobowych ławkach. Ławy wieloosobowe obok nas zajmowali młodzi oficerowie rosyjscy, rozbawieni wesołą rozmową. Jakaś instynktowna, nagła sympatja otwarła i nam obu usta do wzajemnej z sobą pogawędki. Zaraz dowiedzieliśmy się, że obaj dobrze znamy też same strony kraju (Polesie Rzeczyckie) i mamy tam wspólnych znajomych, wśród których młodzieniec wynalazł bliskich swoich krewnych. Tego mu było dość do zaufania. Zanurzył do mocno opchanej, wewnętrznej kieszeni kurtki szeroką dłoń i wydobył stamtąd zeszyt, bijący w oczy czerwienią i białym orłem. Mrugnąłem niespokojnie w stronę oficerów. „Głupstwo - mruknął - nie zrobią nam nic złego”. Pociąg stanął w Horodzieju, słychać było szmer deszczu. Młodzieniec pożegnał się serdecznie ze mną, wysiadł i zniknął jak cień w zadrzewieniu stacji, zagubionem w mroku nocy. Był to zapewne jeden z etapów jego propagandowej jazdy. Zeszyt ten był „Pobudką” narodowo-socjalistyczną, a młodzieniec - Marjanem Abramowiczem. Taka to była moja pierwsza z nim znajomość [* W rok potem, w Warszawie, na krótko przed powstaniem naszej organizacji, skierowano go pewnego wieczoru jesiennego do mnie na nocleg. Przyszedł tak dziwacznie, - widocznie dla niepoznaki - ubrany, że odrazu mógł wpaść szpiclom w oczy. Miał jakieś ciżmy na nogach, białe spodnie i długi o krótkich rękawach szynel uczniowski na sobie. Kładąc się spać, przeniósł „nielegalszczyznę” pod poduszkę i powiedział na dobranoc: „Oto z tem najsmaczniej sypiam”...].

    /Niepodległość. Czasopismo poświęcone dziejom polskich walk wyzwoleńczych w dobie popowstaniowej pod red. Leona Wasilewskiego. T II. Kwiecień-Wrzesień. 1930. Wyd. 2-e. Warszawa. 1933. S. 83-84./

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz